Towarzysz Nikita Siergiejewicz Chruszczow marzył o zniszczeniu ludzkiej cywilizacji i aż palił się do wywołania globalnej wojny jądrowej, w której jego własny naród uległby zagładzie jako pierwszy. Dla czerwonych wodzów autodestrukcyjne zapędy są rodzajem fetyszu nieodłącznie towarzyszącego ich pragnieniu nieograniczonej władzy i umiłowaniu do zabijania. Tak chyba tylko można wyjaśnić zachowanie towarzysza Kima z tej Korei leżącej na północnej części Półwyspu Koreańskiego.
Czytając nagłówki doniesień prasowych dotyczących buńczucznych, lekkomyślnych, żeby nie powiedzieć kretyńskich, gróźb rządu KRLD wobec Stanów Zjednoczonych i ich sojuszników, zastanawiam się, w co gra ten koreański, komunistyczny kurdupel Kim? Wygrażanie najpotężniejszej armii świata (bo tym, w skrócie, jest grożenie rządowi amerykańskiemu), że wystrzeli się swoje żałosne pseudo-rakiety w kierunku jakiejś zapyziałej wysepki lub w stronę amerykańskich sojuszników, jest oznaką głupoty ostatecznej, dogłębnej i definitywnej.
To tak, jakby na wpół sparaliżowany, jednoręki inwalida ściskający w ręku jednostrzałowy pistolet czarno-prochowy wygrażał uzbrojonemu po zęby komandosowi. Taka jest mniej-więcej przepaść między siłą Koreańskiej Armii Ludowej, będącej żywym skansenem wojskowości z lat 60-tych zeszłego wieku, a Siłami Zbrojnymi Stanów Zjednoczonych dysponującymi najnowocześniejszą bronią.
Kim Dzong Un może sobie oczywiście wrzeszczeć, że jego dzielni żołnierze wierni Partii i Ojczyźnie będą walczyć do śmierci za swego wspaniałego wodza, a ich mordercza determinacja i miłość do najwspanialszego ustroju na świecie panującego w KRLD sprawi, że zwyciężą amerykańskich imperialistów.
To dowodzi jedynie tego, jak bardzo przywódca Korei Północnej jest okłamywany przez swoje własne służby bezpieczeństwa i podlegające mu elity władzy – jeśli wierzy w to, co mówi. Jeśli zaś nie wierzy, znaczy to tylko, że albo cierpi na ciężkie urojenia, albo jest skończonym kretynem. Tylko skończony kretyn może bowiem dążyć do totalnej zagłady swego własnego rządu i własnego upadku – a tak skończyłby się otwarty, zbrojny konflikt KRLD z jakimkolwiek państwem.
To nasuwa jednak inną myśl: jeśli przyjąć ostrożnie, że komunistyczne służby bezpieczeństwa w KRLD nie pozwoliłyby dojść do władzy totalnemu kretynowi, należy szukać innego wyjaśnienia obecnego zachowania Kima i jego bandy czerwonych gangsterów z Pjongjangu. Być może w tym wymachiwaniu zardzewiałą szabelką na modłę zimno-wojennych manier chruszczowowskich, chodzi o coś zgoła innego, niż wypowiedzenie prawdziwej wojny Stanom Zjednoczonym i utopienie swojego własnego reżymu we krwi.
Kim, jak i jego doradcy i pilnujące ich służby mogą zdawać sobie sprawę z faktu, że wystarczy kilkadziesiąt celnych trafień rakiet Tomahawk, aby unieszkodliwić wszelka koreańską obronę przeciwlotniczą, łączność rządową i wojskową, wyrzutnie rakiet itp. Kilkadziesiąt kolejnych rakiet lub bomb J-DAM wystarczy aby zrównać z ziemią partyjną i rządową infrastrukturę, dacze i luksusowe hotele komunistycznych oligarchów, a nawet ich bunkry i schrony. Kolejnych kilkadziesiąt bomb wyłączy północno-koreańskie lotniska, lądowiska i uziemi czerwone lotnictwo. A nawet, jeśli nie, jeśli dzielni, wierni partii i wielkiemu wodzowi lotnicy wystartują z łąk i prowizorycznych lądowisk, to cóż mogą zdziałać w kilkudziesięcioletnich samolotach-trumnach pamiętających nie tylko kryzys kubański ale może i nawet pierwszą wojnę koreańską przeciwko naszpikowanym elektroniką, niewidzialnym bombowcom i myśliwcom F-16? Mogą co najwyżej odwrócić na chwilę uwagę amerykańskich pilotów odpalających rakiety. Kim i jego szajka nie mają co liczyć na to, że rakiet Tomahawk, bomb J-DAM i tysięcy innych rodzajów pocisków Amerykanom zabraknie. Prędzej to Koreańczykom skończy się amunicja do ich kałasznikowów. Determinacja i gotowość do umierania za wielkiego Kima nie zdziała nic przeciwko rakietom sterowanym z pokładów lotniskowców i kokpitów bombowców. Gdyby KAL dysponowała rzeczywiście milionem fanatycznie oddanych partii komandosów, mogłaby jeszcze liczyć na krwawą, wyniszczającą wojnę obronną podczas której amerykańscy marines grzęźliby w długich, szalonych oblężeniach i ponosili ciężkie straty zdobywając pojedyncze domy, ulice i miasta. Wówczas Kim mógłby chociaż przed śmiercią cieszyć się z tego, że wykrwawił imperialistyczne siły wroga. kto wie, być może nawet amerykańscy chłopcy po kilku tygodniach okupionych wielkimi stratami straciliby ochotę do walki, a politycy z Waszyngtonu atakowani przez media pokazujące w dziennikach tysiące owiniętych flaga trumien wracających do kraju, ustąpiliby. Ale to mrzonki, w które mógłby wierzyć tylko totalny idiota.
Znacznie bardziej prawdopodobne, że po pierwszych atakach rakietowych, morale KAL uległoby totalnemu załamaniu a „fanatycznie oddani” koreańscy żołnierze Kima zaczęliby masowo poddawać się Amerykanom, podobnie, jak to miało miejsce w Iraku – Saddam też zapewniał, że jego niezwyciężona armia pogoni Jankesów i dobrze pamiętacie, co z tego poganiania wyszło.
Kim Dzong Un prawdopodobnie doskonale zdaje sobie sprawę, że nigdy żadna inwazja lądowa jego nędznemu kraikowi ze strony amerykańskich marines nie zagrozi. Wie bowiem, że amerykańscy marines lądują tylko tam, gdzie jest ropa naftowa lub inne surowce naturalne cenne dla amerykańskich koncernów. Ponieważ Korea Północna naftowym eldorado nie jest, nie ma się co obawiać szturmu ze strony piechoty morskiej. Tak więc odwaga i fanatyzm północnokoreańskich żołnierzy nie zostanie wypróbowana, a szkoda, bo oznaczałoby to upadek krwawego, brutalnego reżymu i wielką ulgę dla milionów obywateli-niewolników w kimowskim obozie pracy.
Scenariusz, jaki obstawiam dla tej „wojny” jest jednak zgoła odmienny. Zamiast operacji „Korean Freedom” będą raczej wielkie manewry i prężenie muskułów po obu stronach. To znaczy USA specjalnie sie nie wysilą, bo i po co – nie ma sensu wyciągać czołgu do wystraszenia drobnego rabusia. Dlatego Waszyngton poudaje, że bierze pod uwagę mobilizację, zmieni odrobinę kursy swoich lotniskowców, aby wydawało się, że szykuje się do ewentualnego ataku na KRLD, a czerwony prezydent Obama pogrozi z Białego Domu czerwonemu Najwyższemu Przywódcy Kimowi w jakichś płomiennych przemówieniach zakończonych frazą „Yes! We Kill!”. Północnokoreańska piechota natomiast pomaszeruje sobie kilka tysięcy kilometrów wzdłuż granic, aby pokazać, że nieustraszony wódz nie żartuje, a gdy nadejdzie zima i głód mocniej przyciśnie KAL, żółte kurduple pochowają się w ziemiankach i „konflikt” ucichnie. Lotniskowce US Navy będą mogły odpłynąć do domu Zatoki Perskiej, aby tam dalej straszyć Iran. i tyle. Tylko tyle? – zapytacie może. Ano tyle.
Czemu to wszystko miałoby zatem służyć? Cóż, śmiać mi się chce, ale sądzę, że niczemu poza nakarmieniu wojowniczej dumy i poczucia własnej wartości Kim Dzong Una. Jego dogorywający reżym nie ma niczego, poza Armią Ludową. Jest to jedyna dziedzina tamtejszej państwowości, w której Kim może poszukiwać poczucia siły, dumy i kontroli. Aby armia była silna musi czuć się silna i potrzebna. A w tym celu trzeba wyciągnąć z ziemianek rdzewiejące czołgi z lat 60-tych, wytaszczyć skrzynki z niewystrzelaną amunicją i ją wystrzelać. Amunicja się starzeje, ma termin ważności. Niewystrzeloną amunicję można po pewnym czasie tylko wyrzucić, dlatego lepiej ją wystrzelać. Ale nawet milionowa armia na co dzień nie strzela na ćwiczeniach tyle, aby odstrzelić gigantyczne zapasy amunicji produkowane przez przemysł zbrojeniowy w celu przyszłej ostatecznej batalii z wrogami ludu. Nie ma lepszej okazji do wzmożonych ćwiczeń i odkurzenia rdzewiejącego skansenu, niż zagrożenie wojną i to w dodatku wojną z najgroźniejszym, odwiecznym wrogiem – sąsiadem z południa i jego sojusznikiem, Stanami Zjednoczonymi.
Dbałość o stan moralny i techniczny KAL to tylko jeden, możliwy powód zabawy Kima w grożenie światu wojną. Drugim jest jego własne społeczeństwo. O tym, że w KRLD życie nie jest kolorowe nie trzeba chyba nikogo przekonywać, a nawet się nie da, nawet takimi filmami:
W rzeczywistości KRLD to jeden wielki obóz pracy, a cierpiące w nędzy i głodzie społeczeństwo skrycie nienawidzi swoich oprawców. Oczywiste jest, że ze strachu przed represjami aparatu terroru każdy mieszkaniec kimowskiego więzienia będzie głośno zarzekał się, że jest najszczęśliwszym mieszkańcem tej planety i kocha wodza i partię szczerze. Jednak nędza i głód w końcu zrujnują kraj do tego stopnia, że nawet aparat terroru i armia nie zdołają ocalić władzy dynastii Kimów. Trzeba więc odwrócić uwagę ludu od prawdziwych problemów i dać ludziom zewnętrznego wroga, aby choć na chwilę przestali myśleć o wewnętrznym wrogu – własnym rządzie. Zagrożenie wielką wojną potrafiło zjednoczyć naród rosyjski i wzbudzić jego miłość i oddanie dla Józefa Stalina i jego krwawych rzeźników, uda się więc także w Korei Północnej. O ile oczywiście ta pokazowa mobilizacja wojenna nie przedłuży się zbytnio.
A jeśli Kim i jego klika samozwańczych generałów przesadzi, to cała sztuczka nie tylko się nie uda, ale wręcz doprowadzi do katastrofy mogącej obalić reżym. Dlaczego? Cóż, mobilizacja gigantycznej armii – KAL liczy 1.200.000 żołnierzy – to olbrzymie obciążenie dla rachitycznej, szczątkowej, północnokoreańskiej gospodarki. Reżim Kimów definitywnie nie rozumie najważniejszej zasady dotyczącej wojskowości, która obowiązuje na świecie od zarania dziejów:
„Istnieje sprawdzona od wieków zasada: w siłach zbrojnych państwa w czasie pokoju nie może służyć więcej, niż jeden procent ludności. Jeden procent to krytyczne maksimum. Jeśli się ten procent przekroczy, nie będzie czego bronić – państwo cofnie się w rozwoju o całe dziesięciolecia, popadnie w ruinę i zbankrutuje.”[1]
W tym szalonym kraju liczącym 22.750.000 ludzi, w armii w czasie pokoju służy 1.106.000 obywateli. To dokładnie 4.86%. Reżym Kimów przekroczył niedopuszczalną granicę zmilitaryzowania społeczeństwa i gospodarki niemal pięciokrotnie. To nie może skończyć się dobrze. Porównajmy maleńką, biedną Koreę Północną, która nie dysponuje żadnymi bogactwami naturalnymi, z ogromnym Związkiem Sowieckim, który dysponował olbrzymią bazą surowcową – od drewna, żelaza, węgla, poprzez ropę naftową, gaz ziemny po złoto i uran. Oba te kraje przyjęły strategię budowania ogromnych sił zbrojnych opartych na przewadze ilościowej. Przy tym jednak Związek Sowiecki był w stanie chociaż do pewnego stopnia i przynajmniej w początkowej fazie zimnej wojny, konkurować z Zachodem także pod względem kryteriów jakościowych. Jednak nawet ten ogromny, dysponujący nieskończonymi, wydawałoby się, zasobami naturalnymi i siłą roboczą, musiał upaść pod niemożliwym do uniesienia na dłuższą metę ciężarem przerośniętej Armii Sowieckiej. A Armia Sowiecka liczyła zaledwie 5 milionów ludzi w kraju o 290-milionowej populacji – co daje nam 1.7%. Przekroczenie granicy o 70% rzuciło na kolana gospodarkę potężnego Związku Sowieckiego. Jaka może być zatem przyszłość biedniutkiej w porównaniu z ZSRR Korei Północnej, która przekracza wskaźnik o 470%? Odpowiedzcie sobie na to pytanie sami.
Może Kim też o tym wie i po prostu chce sobie po raz ostatni popatrzeć na parady swojej milionowej armii, której już długo nie będzie się dało podtrzymywać? Może płacze w głębi serca za tymi setkami starych, odmalowywanych co roku czołgów postsowieckich, bateriami artylerii przeciwlotniczej, trzymającymi się na słowo honoru Migami, które już wkrótce przez wzgląd na nieubłagane prawa ekonomii, będzie trzeba zezłomować i przetopić?
A może wszystkie te przyczyny składają się jednocześnie po trochu na szalone postępowanie wodza najwspanialszego kraju na świecie.
Tak czy inaczej znamienne jest też postępowanie władz USA. Póki co bowiem wydaje się, jakby Amerykanie traktowali poczynania czerwonego marszałka Una za poważne, choć nie śmiertelne i całkiem realne zagrożenie. Organizują nawet jakieś działania w celu zabezpieczenia wyspy Guam, potencjalnego celu ataku rakietowego ze strony KAL. Cóż, na ten temat mogę napisać tylko jedno: każde, mniej lub bardziej wyimaginowane zagrożenie, rząd dowolnego kraju będzie wykorzystywał dla własnych celów. Podejrzewam, że Biały Dom głośno krytykuje i ostrzega Kima przed jego wojowniczymi deklaracjami, ale po cichu dopinguje skośnookiego idiotę i cieszy się z jego obłąkańczych pokrzykiwań o wojnie i rakietach. Daje to Waszyngtonowi kolejny „dowód” na to, jak bardzo ważna jest obronność, fundusze dla sił zbrojnych i koncernów zbrojeniowych, jak wielu wrogów mają Stany Zjednoczone w świecie i jak bardzo podatnik musi zaciskać pasa, aby sfinansować kolejne zachcianki Pentagonu. Wszak operacje lotniskowców kosztują grube miliardy dolarów, nie wspominając już o konieczności rozwijania systemu obrony antyrakietowej w obliczu „niewątpliwego” zagrożenia ze strony szaleńców dysponujących rakietami balistycznymi, takich, jak Kim Dzong Un.
I tak już na marginesie, przenosząc się do sfery raczej marzycielskiej i political-fiction:
Brzydzę się wojna. Ale z drugiej strony chciałbym, aby okazało się, że Kim jest jednak totalnym kretynem i aby wojna wybuchła. Może jego reżym upadłby faktycznie i obie Koree połączyłyby się wreszcie. Potrwałoby to pewnie ze sto lat, zanim nędzna, wyniszczona przez dynastię krwawych watażków i ich klikę militarną północ zostałaby odbudowana, wyciągnięta z głodu i biedy, a kolejne pięćdziesiąt, zanim dogoniłaby południe, ale jednak miałaby na to szansę. Pod rządami Kima i jego potomków, Korea Północna nie dogoni południa nigdy i będzie tylko biednieć z roku na rok.
———————————————————————————————————————
[1] – Wiktor Suworow, Oczyszczenie, str. 101.
———————————————————————————————————————
Oglądaj dalej:
Szkoda tych biednych ludzi w tej Korei. Żadni komandosi by domów nie szturmowali podjechał by abrams i strzelił by w chałupę 🙂 Ciekawe jak długo jeszcze świat będzie znosił okrucieństwa tego wieśniaka? Na oczach całego świata mordują swoich obywateli i wszyscy udają że nic się tam nie dzieje.