Zirytowany zapędami polskich polityków marzących o współudziale Polski w „szeryfowaniu” Francji, napisałem krótko co sadzę o poronionym pomyśle, jakim jest wysłanie polskich żołnierzy do Republiki Mali. Jednakże nie jest to tylko opinia na temat tej (na razie potencjalnej) operacji WP, ale wpisuje się w moja ogólna ocenę udziału polskich żołnierzy w misjach zagranicznych. Dziś zamierzam napisać na ten temat parę słów, aby wyjaśnić swoje stanowisko względem wojska, żołnierzy i obronności.
Polska dość aktywnie, jak na wynędzniałe i słabiutkie militarnie państwo, uczestniczy w różnorakich misjach pokojowych organizowanych przez obce potęgi i organizacje. Nasi żołnierze wysyłani byli w tak egzotyczne miejsca na świecie, jak Syria, Erytrea, Etiopia, Czad czy Haiti. Byli oczywiście (a jakżeby inaczej, wszak czyż mogliśmy odmówić umierania za interesy amerykańskich firm naftowych i koncernów zbrojeniowych?) w Iraku, a do dziś stacjonują w Afganistanie.
Polski podatnik wydał na to masę pieniędzy, polscy żołnierze ryzykowali życiem i zdrowiem, obce kraje realizowały naszym kosztem własne interesy, natomiast nasi zacni politycy realizują za pomocą takich misji swoje własne aspiracje. Bo dla takiego polskiego polityka nie mającego na koncie żadnych sukcesów, żadnych umiejętności ani prestiżu, to jest coś, gdy może pochwalić się: „Wysłałem swoje wojska do Afganistanu i pomogliśmy Amerykanom w wojnie z Talibami!”. Udział w amerykańskiej koalicji przeciwko państwom „osi zła” to w końcu niemal tak zaszczytne dokonanie, jak pokonanie Hitlera u boku Sowietów! Analogia wbrew pozorom wcale nie jest przesadzona – tak, jak wówczas sojusznicy Stalina pomagali jednemu potworowi pokonać innego, tak i dzisiaj sojusznicy Ameryki pomagają jednej organizacji terrorystycznej (rządowi USA) walczyć z innymi organizacjami terrorystycznymi (aczkolwiek nieporównywalnie słabszymi od USA – analogicznie jak III Rzesza była słabiutka w porównaniu do ZSRR).
No ale pal już licho to ich rumakowanie, w to, że Polska uczestniczy w jakimś „szerzeniu demokracji” i „stabilizowaniu pokoju na świecie” nikt akurat chyba nie wierzy. Wszędzie, gdzie pojawi się flaga USA, pokój zmienia się w permanentna wojnę partyzancką a kraj pogrąża się w nędzy – i Wojsko Polskie aktywnie w tym pomaga! W imię czego? Wielu powtórzy pewnie za medialno-rządową propagandą, że „w imię globalnego bezpieczeństwa a tym samym także w interesie bezpieczeństwa Polaków w kraju”. I nie mogą się bardziej mylić.
Polscy politycy powtarzają za amerykańskimi podżegaczami wojennymi, że wojna z terroryzmem jest niezbędna dla ochrony bezpieczeństwa obywateli państw zachodnich. Zatem wysłanie kontyngentu wojskowego do odległego o kilka tysięcy kilometrów kraju, bombardowanie tam wiosek, zabijanie kobiet i dzieci, oraz pilnowanie ropy wywożonej na tankowcach do USA ma w jakiś magiczny sposób zwiększyć moje i Twoje, czytelniku, bezpieczeństwo? Ma sprawić, że żaden islamski psychol nie wysadzi się w autobusie zabijając nas? A dlaczego niby w ogóle miałby się wysadzać, skoro dotychczas nawet o istnieniu Polski nie słyszał? Skoro Polacy byli dla niego zbiorowością równie egzotyczną jak Japończycy czy potencjalni mieszkańcy Gliese 581 c, to dlaczego musimy strzelać do niego w jego własnym kraju? Czy w ten sposób czasem nie zachęcimy go do zainteresowania się, skąd u diabła, przyjechali Ci mordercy w moro, którzy zabili mu z moździerza żonę, brata i dwoje dzieci?
Najlepiej wyjaśnię to na przykładzie rodziny. Wyobraźmy sobie, że Alfred jest głową rodziny, mieszka na wielkim osiedlu liczącym 201 podobnych rodzin. Oczywiste jest, że Alfred pragnie, aby jego rodzina była bezpieczna, żyła w zdrowiu i dobrobycie materialnym. Co powinien zatem robić? Czy powinien pracować, dbać o rodzinę, kupić strzelbę i trzymać ja pod łóżkiem, aby w razie włamania móc bezlitośnie zastrzelić napastnika/ów? Z pewnością tak. Czy jednak korzystne dla jego rodziny będzie, jeśli weźmie strzelbę spod łóżka, wyjdzie z domu, przemieści się na drugi koniec osiedla i zacznie strzelać do członków cudzej rodziny? Czy to w jakikolwiek sposób zwiększy bezpieczeństwo jego bliskich? Oczywiste jest, że nie. Co więcej, jego atak jest agresją, a jej ofiary maja pełne prawo bezwzględnie zastosować wszelkie środki do jej odparcia, z pokaleczeniem i zabiciem agresora włącznie. Jest jednak jeszcze gorzej – jeśli ofiary ataku uznają wendettę za słuszną formę dochodzenia sprawiedliwości, a Alfred zabił więcej, niż jednego członka ich rodziny, to jego śmierć im nie wystarczy. Mogą wówczas przyjść do domu Alfreda i zemścić się na jego rodzinie. Ich pragnienie zemsty będzie tym większe, im więcej szkód Alfred wyrządził im samym.
Dlaczego zatem analogiczne działanie Alfreda miałoby zwiększyć bezpieczeństwo jego rodziny, gdy pojedzie na misje wojskową organizowana przez rząd i zrobi dokładnie to samo – będzie strzelał do obcych sobie ludzi i (co nieuniknione na wojnie) zabijał niewinnych cywilów? Nie ma tu znaczenia, że będzie być może strzelał „w obronie własnej” czy „ze strachu”. Jadąc na wojnę, świadomie wystawia się na zagrożenie, w dodatku jako agresor na obcym terytorium wyzbywa się prawa do ochrony swojego zdrowia i życia i musi liczyć się z tym, że gospodarz tego terenu może w każdej chwili użyć wszelkich środków, aby go ze swego domu/ojczyzny przepędzić – z zabójstwem włącznie. I działania mieszkańców najechanego kraju będą w pełni uzasadnione i zgodne z prawem, w przeciwieństwie do działań najeźdźców – a więc i naszego Alfreda – żołnierza kontyngentu wojskowego.
Zostawmy jednak już w spokoju Alfreda i zastanówmy się, po co w ogóle naród powołuje siły zbrojne? Czy po to, aby wysyłać swoich żołnierzy do obcych, dalekich krajów i niszczyć tamtejsze zasoby oraz krzywdzić ludność? W zasadzie użycie terminu naród jest niefortunne, gdyż historia dobitnie nam pokazała, że narody z lubością rzucały się sobie nawzajem do gardeł i chętnie posyłały miliony młodych rekrutów, aby zabijali się wzajemnie, niszczyli, palili, gwałcili i plądrowali. Naród podporządkowany państwu jest organizmem agresywnym, roszczeniowym i podatnym na propagandę wojenną, która trafia do wielu rozczarowanych, sfrustrowanych i biednych ludzi, oraz oddziałuje na umysły polityków jak dawka adrenaliny. Ludzie zaczynają wierzyć we „wspólny interes” ich narodu i wrogi charakter obcych narodów, a konflikt interesów prowadzi szybko do działań politycznych – czyli przemocy, w tym wojny. Mimo to początkowo armię powołuje się w celach obronnych – aby w wypadku obcej agresji mogła odeprzeć najeźdźców i uchronić własnych rodaków przed niebezpieczeństwem. Każdy rząd – nawet rząd najeźdźców – będzie uważał, że działał w interesie pokoju, w obronie własnej (prewencja) lub dla jakiegoś jeszcze innego „wyższego dobra” i w ten sposób będzie uzasadniał agresję. Po części jest to wynikiem pragnienia polityków do rozszerzania władzy i bogactwa, jakie posiadają, po części wynik lobbingu przemysłu zbrojeniowego.
Koncerny zbrojeniowe i firmy naftowe są dziś głównym motorem napędowym polityki Stanów Zjednoczonych i głównym beneficjentem prowadzonych przez nie wojen. Bez nich, takie firmy, jak Raytheon czy General Dynamics zbankrutowałyby, lub musiałyby zostać zredukowane do malutkich przedsiębiorstw produkujących broń i wyposażenie wojskowe w niewielkich ilościach potrzebnych jedynie do wymiany i serwisowania zawartości magazynów i hangarów amerykańskich Sił Zbrojnych. Innymi słowy, w ich interesie jest, aby rząd amerykański składał co roku coraz więcej zamówień na broń, amunicję i sprzęt, aby nakarmić rozrośniętego ponad miarę potwora przemysłu zbrojeniowego, który jest niczym więcej, jak pasożytem żerującym na kieszeni amerykańskiego podatnika. Przy okazji zachłanność przemysłu zbrojeniowego (i banków finansujących wojny) prowadzi do mordowania niewinnych mieszkańców takich państw, jak Irak czy Afganistan. Oczywiście to tylko część szalonej, niemoralnej i bandyckiej polityki, jaka kryje się za podżegactwem wojennym uprawianym od blisku 80 lat w USA, ale część zasadniczo najważniejsza.
Wracając jednak na grunt polski: czy interesy polskiego przemysłu zbrojeniowego i banków mogą usprawiedliwiać z kolei polskie zaangażowanie w zagraniczne wojny? Na pewno nie. Zadaniem Wojska Polskiego powinno być obrona polskich obywateli przed agresją z zewnątrz – czyli na pewno nie przed mieszkańcami gór Hindukusz wypasającymi sobie kozy (nawet, jeśli czasem w sakwach na grzbiecie tych kóz transportują karabinki AK). Jeśli jakiś mieszkaniec Hindukuszu uroi sobie natomiast, że jest członkiem nieistniejącej Al-kaidy i zechce wysadzić się w polskim autobusie, to powinniśmy go powstrzymać przy próbie dokonania tego, a nie bombardować wioski w jego rodzinnym kraju wraz z Amerykanami. Nawet jednak, gdy taki islamski debil już wysadzi sie w np. warszawskim metrze, to nie uprawnia nas to wcale do bombardowania afgańskich wiosek w jakimkolwiek odwecie. Nic nie uzasadnia bowiem agresji wobec niewinnych mieszkańców tych wiosek. Chyba, że ktoś jest tak szalonym paranoikiem, że wieży, że każdy pasterz w Afganistanie to terrorysta i współpracował z zamachowcem, który wysadził się w metrze (niby jak współpracował? dał mu mleko od swoich kóz?). Ale paranoik taki powinien zostać odizolowany i poddać się leczeniu psychiatrycznemu, a nie sterować polską polityka zagraniczną.
Wracając więc do zadań WP: polscy żołnierze powinni grzecznie siedzieć w Polsce i pilnować granic naszego kraju (a właściwie to nie granicy jako takich, tylko cofniętych rubieży obronnych, aby w razie wrogiej agresji nie powtórzyła się klęska wrześniowa, albo zagłada podobna do tej, jaka Wehrmacht zafundował RKAA[1] w 1941 roku). Abstrahując od szczegółów strategii obronnej, polscy żołnierze maja bronić, a nie atakować. Jeśli natomiast ktoś sugeruje, że najlepszą obrona jest atak, odpowiem wprost: nie można „bronić się atakując” przed kimś, kto nie jest dla nas zagrożeniem. Wracamy do paranoi „wojny z terroryzmem” zasianej przez Biały Dom i CIA. Nasi żołnierze – owszem – na pewno trenują na zagranicznych misjach i na pewno zdobywają doświadczenie. Jednak jakiego rodzaju jest to doświadczenie? Jest to wiedza okupanta – jak unikać zasadzek partyzanckich, jak rozbrajać miny-pułapki, jak niszczyć partyzanckie kryjówki i składy amunicji, jak patrolować zatłoczone islamskie jarmarki, jak strzelać na blokpoście[2] do nadjeżdżającej zbyt szybko półciężarówki z kurami… Doprawdy przydatna wiedza do obrony polskich granic przed napaścią ze strony naszych sąsiadów! Polscy żołnierze sami raczej powinni uczyć się działań partyzanckich i współpracy z partyzantką na wypadek obcej inwazji na Polskę. Sami powinni trenować minowanie terenu, wysadzanie torów kolejowych, mostów i dróg dla spowolnienia wrogich sił inwazyjnych. Powinni szkolić się w użyciu granatników p-panc, które w wojnie asymetrycznej pozwolą im skutecznie niszczyć np. rosyjskie czołgi rozjeżdżające warszawskie ulice. Powinni uczyć się walki manewrowej i podjazdowej, zakłócania łączności i zamachów na wrogich oficerów. Wojsko Polskie potrzebuje doskonale wyszkolonych, licznych i świetnie wyposażonych sił specjalnych pokroju Specnazu (można by je zbudować w oparciu o dogorywający obecnie niestety GROM), oraz licznego, wielosettysięcznego pospolitego ruszenia, które błyskawicznie można powiększyć do wielu milionów partyzantów nękających najeźdźcę na każdym kroku. Nie potrzebujemy natomiast możliwości operowania w ciągu kilkudziesięciu godzin w każdej części świata (a więc masy bezużytecznych, drogich i przestarzałych samolotów transportowych), wyposażenia do walki na pustyni, ani tysięcy naszych żołnierzy pilnujących, aby Afgańscy pasterze nie przemycali kałasznikowów…
Epilog: czy można pozbyć się wojen?
A teraz spróbujmy wyobrazić sobie świat, który wyrzeka się podżegactwa wojennego. Niemożliwe? A jak mógłby wyrzec sie wojen narodowych i między-państwowych? Oczywiście wyrzekając się idei państwa i narodu jako organizmu politycznego. Wyrzekając się kolektywnej działalności militarnej na dużą skalę – wojen między gigantycznymi grupami ludzi liczącymi dziesiątki milionów osób, które nie znają siebie nawzajem, nie maja żadnych sprzecznych interesów, a jednak jako „członkowie narodu” i „obywatele” są wciągani obecnie w bezsensowne, bezproduktywne i zbrodnicze wojny i „misje pokojowe”. Czy możemy sobie wyobrazić coś podobnego w świecie bezpaństwowym? W społeczeństwach anarchokapitalistycznych, gdzie żyjący w stanie anarchii rynkowej, przypadkowi luzie skrzykują się nagle, kupują kilkaset czołgów, samoloty, dział i rakiety i atakują sąsiednie terytorium? Jest to niemożliwe z przyczyn ekonomicznych, prawnych i socjologicznych. W społeczeństwie bezpaństwowym agresja jest ograniczona do niewielkich grup osób i ewentualnie wynajmowanych przez nie agencji ochrony. Agencje ochrony tymczasem, jako podmioty rynkowe kierujące się zyskiem i liczące na zaufanie klientów, na ogół nie będą preferowały eskalacji przemocy, gdyż przemoc jest nieefektywna ekonomicznie. Nawet dzisiejsi bossowie mafijni zamiast toczyć nieustanna wojnę, preferują na ogół pokój między gangami, gdyż w sytuacji pokoju „interesy lepiej się kręcą”. Tak samo agencje ochrony wola nie ponosić ryzyka klęski i utraty klientów, lecz rozwiązywać konflikty z innymi agencjami ochrony na drodze arbitrażu. Oczywiście nie wolno twierdzić, że w 100% sytuacji tak będzie, ale jest to świat znacznie spokojniejszy i bezpieczniejszy od obecnego, zdominowanego przez przemoc państwową organizowana na gigantyczną skalę. Trudno wyobrazić sobie agencję ochrony, która gromadzi czołgi, samoloty bojowe, o broni atomowej nie wspominając, aby rozpocząć wojnę. Jej klienci – oczekujący bezpieczeństwa, a nie krwawej zemsty ze strony przeciwników – po prostu zrezygnowaliby z jej usług, gdyby dowiedzieli się, że ich ochroniarze, zamiast pilnować ich bezpieczeństwa, planują wojnę z agencją z sąsiedniego regionu. Wojnę, która narazi ich samych na straty i ryzyko utraty życia i zdrowia. Więcej na ten temat znajdziecie w literaturze[3].
———————————————————————————————————————
[1] – Robotniczo-Chłopska Armia Czerwona (Рабоче-Крестьянская Красная Армия, RKKA).
[2] – umocnionym posterunku kontrolnym
[3] – Literatura na ten temat jest dośc obszerna, ja jednak na początek polecam znakomita książkę Hoppego:
Hans Herman Hoppe, The Myth of National Defense [krótka recenzja…].
A także:
Gustave de Molinari, Produkcja bezpieczeństwa [czytaj online…].
Pingback: Czy chcemy umierać za Bamako? | ANTISTATE
A jeżeli na osiedlu gdzie zamieszkiwuje Alfred i jego rodzina mieszka jakiś awanturnik wymachujący nożami który może kiedyś zagrażać jego żonie i dzieciom to czy prewencyjny atak Alfreda w celu wyeliminowania takiego awanturnika nie zwiększa bezpieczeństwa Alfreda i jego rodziny? Zwłaszcza jeżeli Alfred dysponuje pistoletem i może awanturnika z nożem zastrzelić z bezpiecznej odległości (powiedzmy że to jest odwzorowanie przewagi siły wojskowej Koalicji amerykańskiej nad talibskimi bandami w Afganistanie)?
Bezpieczeństwo Alfreda i jego rodziny nie uzasadnia inicjowania agresji przeciwko nożownikowi. Dopiero, gdy nożownik inicjuje agresję przeciwko mi, mam prawo odpowiedzieć z pełną bezwzględnością. Prewencja nie jest zbyt libertariańska, Niko, w ogóle nie jest libertariańska. Poza tym – wiesz – potencjalnie to każdy „może kiedyś zagrażać” Alfredowi i jego rodzinie, przecież każdy może nagle stać się świrem, nie? Zatem idąc twoją logiką, to Alfred powinien wyjść na ulicę i wystrzelać prewencyjnie wszystkich mieszkańców osiedla…
Niestety, politycy mający jakiś głos rzadko kiedy interesują się losami narodu. A żołnierze są zazwyczaj zaślepieni wizją pieniążków – i zabijają niewinnych. Zabawne jest natomiast to, że ciągle tak wiele osób wierzy, że misje USA (i przy okazji Polski) są misjami pokojowymi. Pokój to one mają tylko w nazwie…