W sobotę 5 lipca tego roku, wraz z Robertem Mielcarkiem, jako reprezentanci Stowarzyszenia Libertariańskiego, zasiedliśmy na widowni programu „Bez retuszu”. Tematem tego dnia była polityka prorodzinna. Niestety nie udało nam się w telewizyjnym debiucie dostać mikrofonu do ręki – zaproszeni goście debatowali bardzo intensywnie a czasu na pytania od widowni nie zostawało zbyt wiele – jednak nie oznacza to, że libertarianie nie skomentują chociaż odbytej dyskusji.
Na wstępie warto zaznaczyć, że sama polityka prorodzinna siłą rzeczy jest tematem bardzo niewdzięcznym dla libertarian w dzisiejszej dyskusji. Społeczeństwo wykazuje bezrefleksyjne nastawienie roszczeniowe, co było doskonale widać w studio, gdy wszystkie uczestniczki dyskusji wręcz licytowały się o to, która zaproponowałaby obywatelom więcej pieniędzy, a spory dotyczyły głównie tego jak te pieniądze wydawać, a nie czy w ogóle je należy wydawać. Libertariańskie spojrzenie na państwową redystrybucję dochodu jest jednoznaczne: z perspektywy moralnej oraz ekonomicznej redystrybucja jest niepożądana i libertarianie stanowczo sie jej sprzeciwiają. Przedstawienie takiego stanowiska w sposób, który nie zniechęci do nas społeczeństwa może być bardzo trudne. Zdawałem sobie więc sprawę, że w razie, gdybym miał możliwość zadania pytań gościom programu, należało uczynić to ze szczególnym wyczuciem i ostrożnością.
W dyskusji wzięły udział same kobiety, co jest dosyć znamienne. Prowadzący program Marek Czyż stwierdził nawet że żaden mężczyzna nie zechciał przyjąć zaproszenia do udziału. O czym to świadczy? Moim zdaniem zaproszeni obawiali się, że zostaną zwyczajnie zakrzyczani przez rozmówczynie, co wydaje się tym bardziej prawdopodobne, że gospodarz programu musiał wielokrotnie powstrzymywać zapędy oratorskie obecnych. Wspomnę tutaj o tym, że Marek Czyż bardzo skutecznie wywiązał się z tego zdania i, prawdę mówiąc, wypowiadał się chyba najbardziej merytorycznie spośród obecnych w studio osób umiejętnie przerywając zbyt długie wywody i nakierowując gości, a także bardzo sprytnie i złośliwie kłując Panie w bok swoimi pytaniami i uwagami.
Ale wystarczy o prowadzącym. Gośćmi zaproszonymi do programu były: Elżbieta Seredyn (wiceminister pracy i polityki społecznej), Elżbieta Wójcicka (minister w Kancelarii Prezydenta), Agnieszka Wiśniewska (Krytyka Polityczna), prof. Irena Kotowska (socjolog), dr Anna Kurowska (Instytut Polityki Społecznej, UW) i Karolina Elbanowska (Rzecznik Praw Rodziców). Jak można było sie spodziewać, dyskusję zdominowało ubolewanie nad tym, że państwo generalnie za mało stara się, bądź zbyt mało pieniędzy przeznacza na ten, lub inny aspekt polityki prorodzinnej. Pojawiły sie co prawda nieśmiałe próby podważenia dogmatu, jakoby przyrost naturalny i chęć posiadania dzieci zależały tylko bądź w przeważającym stopniu od wysokości transferów publicznych trafiających w tej, lub innej postaci do rodzin, jednak nie przeważyły one. Nieliczne głosy rozsądku i umiarkowania w entuzjastycznej postawie do systemu redystrybucji państwowej i machiny zaprzężonej w stymulowanie dzietności Polaków padały przede wszystkim z ust socjologów obecnych na sali, miedzy innymi Anny Kurowskiej, ale już nie polityków, co raczej nie powinno dziwić. Pani minister Seredyn wręcz rozpływała się nad piętnastokrotnym wzrostem środków przeznaczonych na finansowanie żłobków.
Dało sie słyszeć też sensowne argumenty, znane oczywiście libertarianom i nie będące dla nas niczym nowym. Chociażby Karolina Elbanowska starała się zwrócić uwagę na to, że system emerytalny istniejący w Polsce jest nie do utrzymania i musi zostać zastąpiony czymś innym. „Nie możemy w nieskończoność obciążać tych, którzy pracują kosztami utrzymywania emerytów” stwierdziła. Niestety pozostałe Panie nie podjęły tego wątku, jednak wynikało to zapewne w dużym stopniu z tego, że poprzedni odcinek programu poświęcony był właśnie kwestii emerytur i nikt nie chciał dublować tematu. Elbanowska w ogóle wypadła bardzo pozytywnie na tle pozostałych uczestniczek, gdyż wskazywała na nieskuteczność systemowych rozwiązań w aspekcie polityki prorodzinnej, choć niestety częstokroć przechodziła do wniosków, które sprowadzały sie do „za mało”, przykładowo ubolewając, że 1000 zł becikowego miesięcznie to żałosna kwota.
W trakcie dyskusji nasunęły mi się liczne uwagi i komentarze, ale z uwagi na brak czasu zamierzałem zadać ostatecznie trzy, względnie krótkie pytania, na co niestety nie dostałem szansy. Pierwszą uwagę miałem do wypowiedzi Pani minister Seredyn, która porównała wychowywanie dzieci do inwestycji w rodzinę i przyszłość, sugerując, że dzieci te wspomogą utrzymanie systemu emerytalnego w przyszłości. Abstrahując od kwestii konieczności zniesienia obecnego systemu emerytalnego i zastąpienia go prywatnymi rozwiązaniami kapitałowymi, moje zastrzeżenia wzbudziło samo użycie słowa „inwestycja” w stosunku do wychowywania dziecka. Zarówno ze względów czysto ekonomicznych, jak i terminologicznych. Jak wyliczono, wychowanie dziecka w Polsce kosztuje średnio 190 tysięcy złotych. To kwota niebagatelna, a jeśli zestawimy ją z potencjalną sumą świadczeń emerytalnych, na jakie może liczyć przeciętny emeryt za 30 czy 40 lat, gdy wiemy, że emerytury będą raczej bardzo niskie, okazuje się to bardzo kiepska inwestycja w kategoriach realnej stopy zwrotu. Przeciętna długość życia na emeryturze to około 10 lat, a wątpliwe aby przyszła przeciętna emerytura wyniosła więcej, niż 1500 zł. Biorąc pod uwagę inflację, stosunek przyszłych dochodów emeryta do dzisiejszych wydatków na wychowanie dziecka staje się jeszcze bardziej niekorzystny. Z istnienia preferencji czasowej wynika, że zmniejszenie dzisiejszej konsumpcji na poczet inwestycji w przyszłą konsumpcję może mieć miejsce tylko jeśli racjonalnie działająca jednostka spodziewa się, że dzięki takiej decyzji przyszła konsumpcja okaże się o wiele wyższa od poświęconej dzisiejszej. W przeciwnym razie nie opłaca się pogarszać sobie standardu życia dziś, aby otrzymać jeszcze gorszy standard jutro. Drugim problemem podejścia do dziecka, jako do inwestycji jest sama konstrukcja systemu emerytalnego. Rodzic nie ma gwarancji, że ta inwestycja zwróci sie jemu osobiście. Kolektywny system emerytalny sprawia, że składki jego potomka nie trafią bezpośrednio do jego portfela, a do wspólnego budżetu. W takiej sytuacji nie można w ogóle mówić o „inwestycji” sensu stricte. Bardziej opłaca się natomiast zostać „gapowiczem” tego systemu, uniknąc posiadania dzieci i wydatków, a następnie – jeśli odprowadzało sie samemu składki emerytalne – oczekiwać otrzymania świadczeń emerytalnych z pieniędzy zabranych dzieciom obcych ludzi w przyszłości. Jak widać problemem jest głównie nie-prywatny system emerytalny. Szczęśliwie w trakcie programu dało sie słyszeć głosy krytyki i opinie stwierdzające, że ten wkrótce upadnie.
Jeśli chodzi o kwestię terminologiczną, to problem polegał głównie na tym, że inwestowanie to powstrzymywanie się od konsumpcji bieżącej w celu umożliwienia akumulacji oszczędności niezbędnych do poszerzenia i pogłębienia kapitałowej struktury produkcji celem wzrostu jej wydajności w przyszłości. Mieszanie tego pojęcia z polityka rodzinną i wychowaniem dzieci niepotrzebnie uprzedmiatawia dziecko zrównując je ze środkami kapitałowymi, a nade wszystko jest po prostu bardzo nieprecyzyjne i nieadekwatne do tematu.
Wielokrotnie na początku dyskusji rozmówczynie odwoływały sie do, ich zdaniem odnoszących sukces, skandynawskich modeli polityki prorodzinnej. Tutaj chciałem koniecznie zwrócić im uwagę na fakt, że kraje skandynawskie mogą prowadzić kosztowną i rozbudowana politykę socjalną tylko dzięki intensywnej akumulacji bogactwa, którego Polska nie przeszła. Polska to zwyczajnie zbyt biedny kraj, abyśmy mieli skąd wydzierać środki na finansowanie rozwiązań takich, na jakie mogą sobie pozwolić bogaci Skandynawowie. Brak nam złóż gazu ziemnego Norwegii chociażby, które możemy „przejeść” – co samo w sobie byłoby nierozsądne, ale to juz inna kwestia. Tak więc dla Polski lepszym modelem byłoby przyjęcie rozwiązań wspierających akumulację bogactwa przez Polaków i wzrost gospodarczy, które stworzyłyby środki prywatnym osobom na zapewnienie sobie dobrobytu niezbędnego dla poczucia bezpieczeństwa socjalnego, co – jak stwierdziły liczne dyskutantki – jest jednym z głównych czynników zachęcających obywateli do płodzenia i wychowywania dzieci.
Trzecią kwestią, jaką zamierzałem poruszyć, była krytyka samej redystrybucji państwowej, której można dokonać na gruncie ekonomii, jak i etyki. Transfery państwa będące interwencjami binarnymi są nieefektywne w sensie Pareto, czyli nie spełniają warunku jakim jest nie pogarszanie dobrobytu żadnego obywatela. Po drugie, parafrazując słowa Frederika Bastiata, niosą za sobą nie tylko to, co widać – finansowanie żłobków, zasiłki, ulgi i zapomogi, czyli korzyści – ale też to, czego nie widać: spadek zatrudnienia, spadek produkcji i dobrobytu w skutek obciążeń podatkowych. Pewna liczba rodzin otrzyma pieniądze i inne korzyści od państwa, inni rodzice strąca pracę, bądź poniosą koszty wyższych cen, będące skutkiem większych obciążeń fiskalnych w państwie. Biorąc pod uwagę tylko istnienie kosztów transakcyjnych, korzyści netto tych transferów musza okazać się mniejsze od strat netto ponoszonych przez społeczeństwo.
Wreszcie zaś, libertarianin powie, że przymusowe zabieranie pieniędzy osobie A, aby przekazać je osobie B, jest zwyczajnie niemoralne, nie różniąc się od zwyczajnej grabieży. Jest to jednak argument ryzykowny w dzisiejszej debacie publicznej, gdy weźmiemy pod uwagę nastawienie społeczeństwa i jego nieświadomy stosunek względem funkcji aparatu państwowej redystrybucji i roszczeniowe postawy wobec niego. Mimo to, uważam, że ten argument musi być konsekwentnie, chociaż w możliwie łagodnej i stonowanej formie przedstawiany, jeśli chcemy, jako libertarianie, zachować zgodę z własnymi sumieniami i nie wstydzimy się wyznawanych przez nas ideałów libertariańskich, umiłowania do dobrowolności, obrzydzenia przymusem i przemocą.
Podsumowując, stwierdzam, że jest zdecydowanie zbyt wcześnie, aby libertarianie mogli wkraczać w politykę, gdy świadomość polskiej klasy politycznej oraz obywateli ogranicza się do powierzchownego postrzegania problemów ekonomicznych i społecznych i do oczekiwania, że państwo załatwi problem, oraz braku zrozumienia dla prostego faktu, że w istocie państwo robi to, co ludzie mogliby sami zrobić bez jego pomocy lepiej, taniej i w sposób odpowiadający ich indywidualnym potrzebom oraz cechom, bez odbierania nikomu przemocą pieniędzy oraz wolności. Niewątpliwie potrzebna jest obecność libertarian w mediach i podobnych programach, aby powoli, krok po kroku ich idee stały sie rozpoznawalne, znajome i miały kiedykolwiek szansę rozpowszechnić sie przynajmniej w jakimś stopniu w społeczeństwie. Dlatego zamierzamy z Robertem Mielcarkiem i innymi członkami SL występować w podobnych programach i zajmować w nich głos w miarę możliwości i danego nam na wizji czasu .
Link do programu:
http://vod.tvp.pl/audycje/publicystyka/bez-retuszu/wideo/05072015/20465389
Pingback: Polityka prorodzinna okiem libertarianina, czyli „Bez retuszu” 5.07.2015. NIK „w Polsce polityka prorodzinna praktycznie nie istnieje”. | Łódź Odysa