Dlaczego Warren Buffett zarabia tyle co 212414 najbiedniejszych osób?

Jest takie niepisane prawo, czy też przykazanie internetowe, zgodnie z którym nie należy czynić ludzi głupich sławnymi. Najczęściej odnosi się to do idei czy dzieł przez nich tworzonych i publikowanych w sieci i faktu, że nawet krytyka takiej twórczości w rzeczywistości tylko pomaga ich propagowaniu. Osobiście nie zgadzam się z takim podejściem, a nawet, jeśli jest ono słuszne, to nie w przypadku, którym się dzisiaj zajmę.

Przed kilkoma dniami autorka pewnego bloga artystycznego postanowiła wygłupić się mieszając do swej radosnej twórczości coś, co sama uznała za wiedzę ekonomiczną i nazwała efekty swej twórczości „zeszytem ćwiczeń z ekonomii”. W ten sposób pokazała, że sama nigdy żadnych ćwiczeń z ekonomii nie zdała, co postaram się wykazać. Można by oczywiście przejść nad tym przykładem elementarnego braku wiedzy do porządku i zbyć go milczeniem, jednak czasem warto pochylić się nad ludowymi próbami interpretacji zjawisk gospodarczych – zwłaszcza, że przystępne graficznie obrazki stanowią groźną przynętę na potencjalne ofiary szerzonej przez autorkę propagandy.

Każdy zapewne już „zeszyt ćwiczeń z ekonomii” widział, a kto nie miał jeszcze okazji, to z łatwością znajdzie oryginał w sieci – nie zamierzam linkować tego „dzieła” i tak już wyświetla się jako pierwszy wynik w google.

Autorka, choć być może uchodzi za umiejętną rysowniczkę, pokazuje, że talenty artystyczne raczej nie współgrają z talentami analitycznymi, a już tym bardziej z zdolnością rozumienia praw ekonomii. Aby nie być gołosłownym, wyjaśnię, gdzie i dlaczego myli się ona i dlaczego „zeszyt ćwiczeń…” a raczej sugerowane przez niego wnioski to stek bzdur.

1. 80 najbogatszych ludzi

Pierwszy obrazek próbuje zwrócić uwagę na to, co zapewne autorka nazwałaby „dysproporcją w bogactwie” pomiędzy wąską elitą osiemdziesięciu najbogatszych mieszkańców naszej planety a resztą ludzkości. Zastanawiające jest wybranie akurat 80 osób – dlaczego nie wybrała 800 najbogatszych albo 8 najbogatszych? W obu przypadkach osiągnęłaby jeszcze bardziej spektakularną skalę porównawczą. 800 najbogatszych osób posiada jeszcze większą część światowego bogactwa niż 80, za to 8 najbogatszych to znacznie mniejsza elita, więc efekt oburzenia byłby większy, a przynajmniej równy. Ale nie o to się tutaj oczywiście rozchodzi. Problem polega tu na tym, czy i ewentualnie czemu niby fakt, że kilkadziesiąt osób jest bogatszych niż połowa mieszkańców globu, jest czymś złym? Jeśli jednak już próbujemy wskazywać na ten fakt, to jakakolwiek ocena sprawia, że przestajemy być ekonomistami w naszych rozważaniach a stajemy się etykami. Ekonomia bowiem jest dziedziną zajmującą się opisem i wyjaśnianiem zjawisk gospodarczych oraz ewentualnie może dawać pewne odpowiedzi na pytanie o dobór środków do założonych uprzednio celów i ocenę skuteczności tych środków. Gdy zaczynamy sugerować że podział bogactwa jest nierówny, a przez to przykładowo niesprawiedliwy, niemoralny i itp. wkraczamy na grunt etyki. Może więc zbiór rysunków powinien nazywać się „zeszyt ćwiczeń z etyki”? Wówczas nie byłoby się do czego przyczepić, choć oczywiście niektórzy mogliby nadal spierać się z autorką o to, czy nierówny podział bogactwa na świecie faktycznie jest czymś moralnie nagannym. Z perspektywy tych rozważań ekonomicznych jedyne, co warto na ten temat napisać to wskazanie na inny – niezupełnie pominięty przez autorkę, ale o tym przekonamy się przy okazji dalszych rysunków – potencjalny problem związany z dystrybucją bogactwa. Chodzi mianowicie o metody jego dystrybucji i drogę, jaką ci najbogatsi zyskali swoje fortuny: czy uzyskali je poprzez wymiany ekonomiczne czy drogą polityczną (przy pomocy państwa).

2. Warren Buffett

Na razie jednak pozostaniemy przy ignorancji autorki i jej podstawowej niezdolności do prawidłowego diagnozowania obserwowanych zjawisk. Drugi obrazek dotyczy postaci znanego wszystkim Warrena Buffetta, którego śmiało można określić już mianem człowieka-legendy. Jego wypowiedzi bywają traktowane niczym opinie guru, a jego monstrualnie dochodowe decyzje finansowe zdają się potwierdzać wartość jego osądów. Autorka zestawia natomiast „wartość godziny pracy” Warrena Buffetta z federalną godzinową stawką płacy minimalnej w Stanach Zjednoczonych. Już na samym etapie dobory danych popełnia zasadnicze błędy. Pierwszym jest próba określenia godzinowej stawki zarabianej przez człowieka, który nie czerpie głównych dochodów z etatu i którego dochód jest wypadkową uśrednionych rocznych zysków bądź strat z licznych przedsięwzięć biznesowych oraz narażony na kaprysy giełdowych nastrojów, rządowych regulatorów i wahania gospodarcze. Drugim jest zestawienie jego dochodów z godzinną stawką minimalną ustaloną przez rząd federalny i nie będącą w istocie niczym więcej, jak teoretycznym konstruktem prawnym, a nie realną wartością opisującą jakąkolwiek zmienną w gospodarce. Jeśli wybrałaby minimalną stawkę godzinową w którym z poszczególnych Stanów, to uzyskałaby zupełnie odmienną wartość, gdyż godzinowa stawka minimalna waha się od rzeczonego 7,25 USD do 9,50 USD. Nadal są to jednak tylko ustawowe wartości, które niewiele, lub zgoła nic, nie mówią nam o realnych zarobkach mieszkańców USA. Gdyby autorka pokusiła się choć o uwzględnienie w zestawieniu nie fikcyjnej liczby, lecz jakichś realnych danych dotyczących zarobków w USA, byłoby o czym dyskutować. Można by sobie jeszcze wyobrazić, że – już tylko dla większej, statystycznej czysto uczciwości – mogłaby wysilić się na zebranie danych o stawkach minimalnych we wszystkich Stanach i wyliczenie jakiejś średniej. Nadal jednak byłoby to posiłkowanie się jedynie liczbą z rządowych ustaw do próby diagnozowania zjawisk gospodarczych. Jednak na podstawie takiego zestawienia można wyciągnąć tylko jeden rzeczywiście uprawniony naukowo wniosek: rząd federalny ustanowił godzinową stawkę na poziomie znacząco niższym, niż zyski osiągane w ciągu godziny przez jednego z najbogatszych ludzi na świecie. Nie wynika z tego jednak nic więcej, co mogłoby wspomóc autorkę w jej krytyce nierówności dochodowych. Zwłaszcza jednak nie uprawniają one jej do winienia rynku za takie nierówności. Jeśli nie podoba jej się minimalna stawka godzinowa uchwalona przez amerykańskiego ustawodawcę, to winna kierować pretensje do ustawodawcy, a nie w stronę „praw rynkowych”. Być może nie rozumie ona, że regulacje Rządu Federalnego tworzone w amerykańskim Kongresie nie mają nic wspólnego z „prawami rynku”. Prawa rynku to na przykład zależność między popytem a podażą i ich wpływ na cenę dobra, albo efekt Cantilliona dotyczący sposobu i wpływu na rynek nowego pieniądza rozprzestrzeniającego się w gospodarce. Rządowe ustawy – czyli narzucane uczestnikom rynku regulacje – stanowią zewnętrzną ingerencję i zaburzenie praw rynkowych a nie ich część. Tak więc dysproporcja między astronomicznymi zyskami Warrena Buffetta a minimalną stawką godzinową w USA nie ma nic wspólnego z prawami rynku.

Przyjmijmy jednak taryfę ulgową wobec zadanego przez rysowniczkę pytania i załóżmy, że nie chodzi jej o samą w sobie stawkę minimalną, lecz po prostu o sam fakt dysproporcji między stosunkowo niewiele zarabiającymi osobami a Warrenem Buffettem. Nieważne czy ci biedni zarabiać będą minimalną krajową, czy może trochę więcej – 8, 9 albo i 11 USD na godzinę – nadal można wykazać podobnie kuriozalny stosunek ich zarobków rzędu 1:1000 czy nawet 1:10000, whatever. Zasadnicze jej – zadawane w domyśle – pytanie brzmi bowiem o to, czy Warren Buffett „zasłużył” na tak astronomiczne zarobki. Próbuje ona ocenić to poprzez dokonanie oceny „wydajności” pracy obrzydliwie bogatego Warrena Buffetta z wydajnością zwykłego, biednego pracownika. I tutaj wszystko co ma do powiedzenia to milczące założenie, że wydajność ta z pewnością nie różni się tak bardzo, jak różnią się ich zarobki. Jedynie to sugeruje – czytelnik ma przecież sam dojść do takiego wniosku – ale nie ma na poparcie takiego ukrytego założenia żadnych argumentów. Problem w takim rozważaniu dysproporcji w zarobkach jest jednak zasadniczo gdzie indziej. Leży on w metodologii (oczywiście nie ma mowy o jakiejkolwiek metodologii w tym, co uskutecznia autorka), jakiej użyć mielibyśmy, aby porównywać „wydajność” pracy osób zajmujących się tak diametralnie odmiennymi dziedzinami życia, jak Warren Buffett i  – przykładowo – pracownik firmy sprzątającej zarabiający najniższa krajową. Jak mielibyśmy bowiem porównywać wydajność Pana Buffetta w dokonywaniu analiz rynków inwestycyjnych i podejmowaniu decyzji finansowych z wydajnością Pana, powiedzmy, Jonesa, w zamiataniu, wycieraniu podłóg, odkurzaniu dywanów i wykładzin czy myciu szyb w biurowcach? Jakie jednostki miar, jakie skale porównawcze mielibyśmy przyjąć? Jak można zestawić metry bieżące umytej podłogi z godzinami analiz ekonomicznych i milionami dolarów zarabianymi/traconymi na skutek tych analiz i decyzji? Moglibyśmy być może porównać ilość czasu włożonego w pracę, jednak to byłby powrót do dawno już odrzuconej w ekonomii laborystycznej teorii wartości.(1) Wiemy jednak, że wartość dóbr i usług nie wynika z ilości włożonej w nie pracy, lecz z indywidualnych wartościowań tych dóbr/usług przez konsumentów. Nie jest istotne jak wiele godzin spędzę nad myciem podłogi, tylko to, jak jej umycie wycenia sobie osoba, która zatrudnia mnie do jej umycia. Tutaj dochodzimy do nieuchronnej konkluzji: to „rynek” wycenia wartość pracy każdego człowieka. Przez „rynek” rozumiemy oczywiście niezliczone ilości wspomnianych wcześniej procesów wyceny dóbr i usług dokonywanych przez poszczególne jednostki uczestniczące w wymianach gospodarczych. Rynek wycenił wartość godziny mycia podłogi na – przykładowo – 11 USD, gdyż tyle – nie mniej ani nie więcej – ludzie gotowi są zapłacić komuś za wykonanie tej usługi. Rynek także – w postaci setek kontrahentów i inwestorów wchodzących w interakcje z Warrenem Buffettem, a raczej z posiadanymi bądź kierowanymi przez niego przedsiębiorstwami – wycenia wartość jego pracy. Praca ta różni się jakościowo od pracy czyszczyciela ulic na tyle, że nie ma obiektywnego sposobu na ich porównanie i ocenę, która jest bardziej „wartościowa” i kto pracuje „wydajniej”. Autorka może oczywiście mieć swoje osobiste zdanie na temat wartości pracy czyszczyciela ulic czy sprzedawcy hot-dogów na ulicy i „wyceniać” ich pracę na znacznie więcej, niż przykładowe 11 USD, ale jedyne, do czego taka wycena ja uprawnia, to przeznaczyć swoje własne pieniądze na zakup usług/dóbr oferowanych przez tych ludzi. Może ona też wyceniać pracę Warrena Buffetta na znacznie mniej, niż 1 540 000 USD na godzinę, ale nie ona wypłaca mu jego zyski i tutaj cały sens jej narzekań się urywa. Jakie bowiem ma prawo do krytykowania nieznanych sobie ludzi – uczestników rynków finansowych, przedsiębiorców i spekulantów – za to, że oceniają oni wartość działalności Pana Buffetta oraz jego przedsięwzięć biznesowych na tyle wysoko, aby nagrodzić go tak pokaźną suma pieniędzy? Jest to ich prywatna decyzja i wynika ona z faktu, że wysoko cenią sobie usługi bądź dobra, które nabywają. Warto tutaj wspomnieć, że wartość 1 akcji Berkshire Hathaway – międzynarodowego holdingu zarządzanego przez W. Buffetta – wynosiła w 1980 roku zaledwie 290 USD, aby w roku 2015 osiągnąć 215,500 USD. Jeśli wykluczymy efekt inflacji(2), wartość 1 akcji Berkshire Hathaway wzrosła o 214,673 USD, a więc wzrosła 260 razy! Czy można powiedzieć, że praca człowieka, który dał swoim akcjonariuszom tak kolosalne zyski, jest „niewydajna”? Myślę, że żaden z akcjonariuszy, który miał na tyle oleju w głowie, aby nie sprzedawać akcji Berkshire Hathaway nie zgodziłby się z taką oceną.

 3. Jak wolny rynek pomoże Abvothi z Ugandy

Wydaje mi się, że ten punkt byłby dla kiciputka najważniejszy i że próba odpowiedzenia na jej wątpliwości w tej kwestii jest o tyle istotna, że satysfakcjonująca odpowiedź mogłaby przekonać autorkę do idei wolnorynkowych i otworzyć jej oczy na fałsz etatyzmu bądź socjalizmu – o wyznawanie którego oskarżyła ją część komentujących „zeszyt ćwiczeń…”.

Zacznijmy może od tego, że znów zupełnie błędnie i niepotrzebnie zestawiła ona ze sobą dwie postaci pochodzące z różnych – skrajnie odmiennych światów: znanego wszystkim Billa Gatesa, oraz anonimową, rzecz jasna będącą tylko archetypem, Aboth – ubogą pracownice ugandyjskiej plantacji.

Cel takiego zestawienia jest zupełnie niezrozumiały, gdyż – nawet przy ogromnej dozie dobrej woli – nie da się połączyć ze sobą losów tak odmiennych postaci ani wykazać jakiejkolwiek zależności między sytuacją materialną i życiową twórcy Microsoftu oraz biednej plantatorki z Afryki. Niezależnie od tego jak bardzo wzbogaciłby się Bill Gates, ile miałby willi, jachtów czy luksusowych samochodów, nie wpłynie to ani pozytywnie ani negatywnie na sytuację materialną Abothi. Jest niesłychanie przykrym nieporozumieniem to, że laicy tak chętnie i tak bezrefleksyjnie przyjmują za pewnik, że bogactwo niektórych musi wynikać z wyzysku innych lub w jakiś – choć pośredni – sposób powodować ich ubóstwo. Jest to błąd wynikający z postrzegania gospodarki jako gry o sumie zerowej, czyli takiej, w której zysk jednej strony musi oznaczać stratę pozostałych stron. Tymczasem gospodarka jest o wiele bardziej skomplikowana, niż wydaje się dobrotliwym i wrażliwym społecznie artystom. Oczywiście istnieją sytuacje w których pewne relacje gospodarcze ewidentnie przynoszą korzyść jednej stronie kosztem innej. Można tu zaliczyć różnego rodzaju oszustwa, nieprzestrzeganie umów, a także szereg relacji gospodarczych o charakterze przymusowym – te wynikają w przeważającej większości z interwencji państwa, które zmusza uczestników rynku do rozporządzania swoimi zasobami w sposób sprzeczny z ich wolą. Nie próbuje też zaprzeczyć, że niewątpliwie zdarzają się przypadki ewidentnego wyzyskiwania pracowników, naruszania praw pracowniczych takich jak otrzymywanie wynagrodzenia w terminie i zgodnie z wysokością w umowie i oszustw i są to zjawiska karygodne w najwyższym stopniu. Bill Gates jednakże nie ma nic wspólnego z żadnym z powyższych, a już na pewno nie ma z tym nic wspólnego wyszczególniony przez autorkę fakt biograficzny na jego temat. To, że Abothi urodziła się w biednej rodzinie w nędznym kraju i to, że Bill Gates urodził się w dobrze sytuowanej rodzinie w najpotężniejszym wówczas gospodarczo państwie świata, nie ma nic ze sobą wspólnego i nie ma najmniejszego sensu epatować tym zestawieniem. Abothi niewątpliwie ma nieszczęście żyć w biednym kraju, który nie przeszedł jeszcze transformacji gospodarczej z byłej kolonii będącej źródłem tanich surowców i siły roboczej do kraju kapitalistycznego o rozwiniętej gospodarce. Zasadnicze pytanie brzmi: jak wolny rynek pomoże Abothi w wydostaniu się z jej opłakanej sytuacji życiowej?

Cóż, zacznijmy od tego, że „wolny rynek” to poważne nadużycie terminologiczne ze strony autorki, o ile oczywiście słusznie sądzę, że określiła ona tym mianem obecne warunki gospodarcze panujące gdziekolwiek na świecie (choćby i w Ugandzie gdzie mieszka Abothi). Wolny rynek to model idealnej gospodarki opartej na jedynie dobrowolnych wymianach gospodarczych w których występuje pełne poszanowanie do prawa własności oraz wolności jednostki, która może dowolnie rozporządzać swą pracą, o ile jej działania nie naruszają własności i wolności pozostałych ludzi. Wolny rynek jako taki jest więc pewnym celem, założeniem do którego realizacji możemy dążyć, ale teoretycy nie są zgodni co do tego w jakim stopniu wolny rynek jest możliwy do zrealizowania. Jedyne, czego możemy być pewni, to to, że obecnie nigdzie na świecie czysty wolny rynek nie występuje – wszędzie bowiem gospodarka podlega interwencjom siłowym rządów. Możemy jedynie mówić o gospodarkach mniej lub bardziej wolnorynkowych, czyli opartych w mniejszym, lub większym stopniu na dobrowolności umów, swobodzie handlu i pracy, pokojowej współpracy i konkurencji. Jakikolwiek kraj weźmiemy pod uwagę, nie zobaczymy tam dziś „wolnego rynku”, a jedynie coś będącego wypadkową rozwiązań prawno-ekonomicznych wynikających z panującej tam kultury, mentalności, organizacji społeczeństwa oraz ingerencji państwa. Jedne kraje będą mniej inne bardziej „wolnorynkowe” i nic ponadto. Jeśli jednak nieco zmienimy brzmienie zadanego pytania na: jak rynek (i w domyśle kapitalizm) może poprawić sytuację Abothi? to możemy postarać się udzielić na nie odpowiedzi mającej więcej, niźli tylko teoretyczny, sens.

Zacznijmy od tego, że kapitalizm i pewne wolnorynkowe rozwiązania wyciągnęły już z nędzy, feudalnych stosunków społecznych i sytuacji zagrożenia zdrowia i życia już miliony ludzi na całym świecie. Nic innego, jak kapitalizm, a więc idący za nim wzrost produktywności i wydajności – tak lubianej przez autorkę – pracowników we wszystkich branżach pozwolił przekształcić przez ostatnie 200 lat ubogie, egzystujące na granicy skrajnej nędzy i śmierci głodowej społeczeństwa postfeudalnej Europy w prosperujące, cieszące się dobrobytem, wzrastającą długością życia, przeżywalnością niemowląt i średnim dochodem nowoczesne społeczeństwa. Warto pamiętać, że zanim wynędzniali chłopi dostali okazję pracy po 12 godzin w kapitalistycznych fabrykach, żadnej innej alternatywy na utrzymanie nie mieli. Absolutnie fałszywe jest przeświadczenie, że przed nastaniem kapitalizmu ludzie żyli w jakiejś wyśnionej, bajkowej idylli, nie musieli pracować, jedzenie samo spadało im z nieba a dopiero po pojawieniu się fabryk i kapitalistów musieli zacząć w znoju i trudzie harować przy taśmach produkcyjnych i wielkich piecach do wytopu żelaza. Podobnie często przywoływane dzieci pracujące w fabrykach – przed powstaniem tych fabryk zwyczajnie umarłyby z głodu i istotnie umierały jeszcze przed osiągnięciem dzieciństwa. Oczywiście sama w sobie praca dzieci oburza nas – ludzi współczesnych – gdyż żyjemy w gospodarce bajecznie bogatej w porównaniu z ówczesną. Dysponujemy tak duża produktywnością, że jesteśmy w stanie zapewnić byt naszym dzieciom i nie muszą one pracować, aby przeżyć. Należy jednak pamiętać, że gdyby nie nastąpiła rewolucja przemysłowa i nie rozwinął się kapitalizm umożliwiający akumulację oszczędności i intensywne inwestycje, do dziś – nawet pomimo rozwoju technologicznego – żylibyśmy w glinianych, zimnych, wilgotnych chatach poganiani przez feudalnych panów i królów, umieralibyśmy w wieku 30-40 lat, a 8 na 10 dzieci umierałoby przed osiągnięciem 8 roku życia. Sam w sobie postęp technologiczny możliwy był tylko dzięki uwolnieniu kreatywności i przedsiębiorczości wybitnych jednostek ale wymagał gwałtownego wzrostu produktywności, aby jego owoce można było rozpowszechnić i udostępnić szerokim masom.

Jak powyższe przekłada się jednak na konkrety bliższe naszej przykładowej pracownicy plantacji w Ugandzie? Po pierwsze musimy sobie uczciwie powiedzieć, że Uganda nie przeszła tej samej drogi kapitalistycznej i przemysłowej rewolucji, jaką ma za sobą Europa. Nie dokonał się tam gwałtowny wzrost produktywności umożliwiający wytworzenie większej ilości dóbr niż wymaga bezpośrednia, natychmiastowa konsumpcja i tym samym umożliwiający oszczędzanie i akumulację kapitału niezbędną do dalszego wzrostu wydajności. Dwa wieki takiego procesu pozwoliły właśnie Europie, w epoce gdy państwa nie wtrącały się w każdy aspekt życia obywatela, w przeważającej większości krajów nie istniał podatek dochodowy, istniała znaczna wolność osiedlania się, funkcjonowała waluta złota i srebrna będąca solidnym pieniądzem podlegającym znikomej inflacji i dająca stabilne oparcie gospodarce, udało się wydłużyć czas życia niemal dwukrotnie, wyposażyć nawet najbiedniejszych w podstawowe sprzęty gospodarstwa domowego, elektryczność, ogrzewanie, tanią i zdrową żywność oraz czystą, bieżąca wodę – wiele z tych dóbr było jeszcze w XVIII wieku niewyobrażalnym dobrobytem i luksusem dostępnym tylko dla garstki najbogatszych arystokratów. Mało tego, jeszcze zanim państwa zaczęły wtrącać się w tę dziedzinę, ograniczono skale analfabetyzmu, przykładowo w USA analfabetyzm był już praktycznie wyrugowany zanim rząd wprowadził obowiązkowe szkolnictwo. A wszystko to w wyniku dobrowolnych inicjatyw gospodarnych, przedsiębiorczych ludzi dążących do poprawy swojego życia drogą pracy i wymiany handlowej, a nie subsydiów, regulacji, podatków czy redystrybucji państwowej. Jeśli spojrzymy na dzisiejszą Ugandę, to jedyną drogą, jaką może ona wyjść z postkolonialnej nędzy jest pozwolenie przedsiębiorcom rozwinąć potencjał tego kraju. Abothi zmuszona jest pracować na plantacji za marną stawkę, gdyż nie ma wyboru. Dokąd miałaby pójść, skoro prymitywna gospodarka blokowana jeszcze dodatkowo przez plemienne konflikty, nieudolny i skorumpowany rząd o quasi-feudalnej formie. Tylko wolność gospodarcza i inwestycje zagraniczne pozwolą stworzyć jakiekolwiek alternatywy dla Abothi. Bez przedsiębiorców którym pozwoli się produkować i zatrudniać, sytuacja ekonomiczna tego kraju nie ma szansy się poprawić. Jak sam wolny rynek bezpośrednio mógłby pomóc Ugandzie? Bardzo prosto odpowiedzieć na to pytanie. Nielicencjonowana produkcja i sprzedaż tanich zamienników leków przeciwko malarii rozwiązałaby podstawowy obecnie problem mieszkańców tego kraju.

Każdy, kto obawia się skutków zadziałania rynku na losy najbiedniejszych powinien przyjrzeć się dobrze Chinom. Z nędznego kraju rolniczego, przekształcają sie one w najpotężniejsza gospodarkę świata. Jednak to nie rządowe inwestycje, lecz fabryki dające pracę najbiedniejszym uciekającym z chińskiej wsi są motorem postępu i wzrostu zamożności mas w Chinach. Oczywiście pamiętać należy że obok specjalnych stref ekonomicznych oraz gwałtownej industrializacji w Chinach panują rządy twardej ręki Partii, a państwo ingeruje niesamowicie silnie w większość dziedzin gospodarki, więc trzeba bardzo ostrożnie traktować nieuregulowany drobny uliczny handel, dzięki któremu biedny Chińczyk może wzbogacić się, pamiętając ciągle o tym, że żyje on w cieniu wielkiego Lewiatana. Lewiatan ten ma jednak na tyle rozsądku, że pozwala swoim obywatelom skorzystać z potęgi kapitalizmu i bogacić się oraz walczyć o awans społeczny, przynajmniej na razie. Jaki będzie dalszy los tego dziwnego mariażu chińskiego interwencjonizmu z elementami zachodniego kapitalizmu zobaczymy. Jest jednak pewne, że odejście od tych elementów kapitalizmu wpędzi z powrotem miliony robotników w biedę i uniemożliwi wyjście z niej pozostałej części społeczeństwa. Słysząc jak ktoś ma pretensje o to, że iPhone powstaje nakładem pracy „chińskich robotnic” pamiętajmy, że tylko dzięki temu te chińskie robotnice nie przymierają nędzą gdzieś na dalekiej, rolniczej prowincji.

Analogiczny los mógłby być zbawieniem dla Abothi, która mając alternatywę dla plantacji mogłaby zarobić więcej niż obecnie i wydobyć siebie i swoje rodzeństwo ze skrajnej nędzy. Oczywiście nikt nie może obiecać jej ani nikomu innemu, że od razu staną się tak bogaci jak mieszkańcy dzisiejszej Europu (notabene błyskawicznie biedniejący na skutek odejścia od etosu kapitalistycznej pracy, przerostu rozmiaru sektora państwowego, biurokracji i fiskalizmu tłamszącego rozwój gospodarczy). Nie zagwarantujemy Abothi też takiego sukcesu, jaki osiągnął Bill Gates, jednak bez rozwiązań rynkowych, przedsiębiorczości niekrępowanej przez biurokrację, skazana będzie na tyranie na plantacji do końca swoich dni bez żadnych perspektyw na poprawę swej sytuacji. I przypomnę: plantacja ta nie jest wytworem „wolnego rynku” lecz quasi-feudalnej gospodarki postkolonialnej.

4. Ile jachtów wolno posiadać jednemu człowiekowi?

Wreszcie dochodzimy do smakowitego dla socjalistów kąska: uzasadnienia podatku progresywnego. Zdaniem autorki bogaci najwyraźniej wydają wszystkie zarobione pieniądze (lub w każdym razie zbyt wiele z nich) na przedmioty zbytku: drogie auta, luksusowe jachty i rezydencje. Jednocześnie zaś istnieją osoby biedne, które nie tylko nie mają co marzyć o luksusowych samochodach, ale nawet nie wystarczy im na zwykły samochód czy nawet bardziej podstawowe potrzeby. W tym momencie spotykamy się z popularnym argumentem utylitarystów: jeśli zabierzemy odrobinę bogatemu to ucierpi mało, a gdy damy tyle samo biednemu to ulżymy jego sytuacji w wielkim stopniu. Utylitaryści dążą do maksymalizacji powszechnego poczucia szczęścia i wierzą, że należy dążyć do tego, aby jak najwięcej osób było szczęśliwych – cokolwiek to znaczy. Jeśli w celu uczynienia szczęśliwszymi 3 osób trzeba naruszyć wolność i prawo własności innych osób, utylitarysta najczęściej zgodzi się o ile – jego zdaniem – w ostatecznym rozrachunku więcej ludzi będzie szczęśliwszych z końcowego rezultatu, niż było na początku. Problem takiego podejścia rozbija się o dwie kwestie: metodologiczną (znowu), oraz etyczną. Pierwszy problem polega na tym, że nie wszyscy zgadzają się z twierdzeniem, jakoby możliwe było precyzyjne mierzenie interpersonalnych korzyści i strat odczuwanych przez poszczególne jednostki. Innymi słowy: ludzkie wartościowania są subiektywne i nieporównywalne ani z wartościowaniami innych ludzi, ani nawet z wartościowaniami tych samych osób ale w innych okolicznościach. Niemożliwe zatem jest, zgodnie z tą subiektywistyczną teorią, porównywanie radości Pana  Jonesa z otrzymania kilku dolarów zabranych Panu Warrenowi z poczuciem utraty tego ostatniego wywołanym utratą tych pieniędzy. Jakakolwiek próba wyliczania tego czy szacowania skazana jest na niepowodzenie, gdyż wszelkie odczucia i wartościowania są subiektywne i nie są niezmienne. Nawet, jeśli wydałby nam się ten argument nieprzekonujący, pozostaje jeszcze kwestia etyczna. Jest wysoce wątpliwe mianowicie uzasadnianie rabunku (opodatkowanie Pana Warrena) tym, że chcemy poprawić dobrobyt Pana Jonesa (świadczenia socjalne, zapomogi itp.). Pan Warren nie jest ani winny sytuacji Pana Jonesa, ani w żaden sposób zobowiązany do przymusowego pomagania Jonesowi. Zmuszanie go poprzez system podatkowy do bycia odpowiedzialnym za Jonesa to po prostu rozbój niewiele różniący się od postępowania rabusia na ulicy. Jeśli na gruncie etycznym zgodzimy się rabować ludzi pod choćby takim pretekstem jak czyjeś ubóstwo, to co nas powstrzyma przed wymyślaniem kolejnych pretekstów dla kolejnych rabunków? Brak poszanowania dla prawa innych ludzi do wyłącznego dysponowania owocami własnej pracy jest pierwszym i ostatecznym krokiem do braku poszanowania dla wolności tych ludzi w ogóle – we wszystkich pozostałych aspektach. Skoro bowiem możemy zmusić kogoś aby oddawał nam owoce swej pracy to czynimy go nieuchronnie – w pewnym stopniu – naszym niewolnikiem. I nie ma tutaj znaczenia czy odbieramy mu woreczek ryżu jaki zdołał ledwo co wyhodować na swojej grządce, czy luksusowe auto, jedno z trzech w jego garażu – i jedno i drugie to owoce jego pracy i jego wolność. Nie ma nic nagannego w namawianiu i zachęcaniu Pana Warrena do dobrowolnego pomagania biedniejszym – i w istocie Pan Warren w rzeczywistym świecie robi to – ale jeśli chcemy nazywać siebie ludźmi cywilizowanymi, nie wolno nam obrabowywać przemocą innych z ich własności uzyskanej uczciwymi sposobami. Można na koniec wspomnieć tu jeszcze o argumencie praktycznym. System podatkowy w istocie rzadko kiedy jest wymierzony w bogatych i rzadko kiedy prawo podatkowe służy biednym czy potrzebującym ludziom. Warto zauważyć, że przykładowo w Polsce najbardziej obciążeni podatkami są ubodzy pracownicy. Każde zwiększenie progresji podatkowej natomiast spowoduje przerzucenie ciężaru tych podatków na resztę społeczeństwa. Bogaci maja bowiem sposoby unikania podatków, prawie zawsze mogą po prostu wynieść się ze swoim bogactwem tam, gdzie nie są tak mocno opodatkowani. Próba ich opodatkowania skończy się najczęściej opodatkowaniem klasy średniej – osób wcale nie dysponujących wielkim bogactwem ale nie mających ograniczone możliwości optymalizacji podatkowej. Część ciężaru nowych podatków spadnie też na najbiedniejszych, gdy pozostałe klasy zechcą odbić sobie straty w cenach świadczonych przez siebie usług czy sprzedawanych dóbr.

5. Państwowe monopole

Obrazek z labiryntem dróg jest tylko pozornie silnym elementem całego „zeszytu…”. W rzeczywistości argument o „dobrach publicznych” jest wadliwy tak na gruncie teoretycznym, jak i na praktyczno-historycznym, o czym autorka naturalnie nie wie, gdyż jej wiedza historyczna jest znikoma i nic nie wie o funkcjonowaniu systemu dróg i innych dobrach publicznych, które niegdyś były prywatne i sektor prywatny doskonale sobie radził z ich dostarczaniem.  Zasadniczo argument etatystów za podatkami i publicznym finansowaniem pewnych rzeczy (np. dróg) opiera się na tzw, teorii dóbr publicznych. W dużym skrócie głosi ona, że istnieją takie rodzaje usług czy dóbr, których rynek nie jest w stanie zapewnić w sposób optymalny i dlatego konieczne jest zastąpienie w tych dziedzinach podmiotów rynkowych przez państwo. Państwo zaś – co za tym idzie – musi pozyskać środki na finansowanie tych dóbr, a więc uzasadnia się w ten sposób istnienie podatków – celowych lub podatków w ogóle.

Z teorią dóbr publicznych związanych jest wiele problemów i wielu ekonomistów podważa w ogóle zasadność twierdzenia, że rynek nie jest zdolny zapewnić tych wybranych usług. W istocie dysponujemy dowodami historycznymi, że – przynajmniej w pewnych okresach i na wybranych terytoriach – takie dobra, jak drogi, szkoły, ubezpieczenia społeczne, szpitale, poczta czy nawet latarnie morskie oraz marynarka wojenna – z powodzeniem dostarczane były przez prywatne podmioty na rynku. Właściwie państwo nie tylko nie chciało zajmować się tymi rzeczami, ale nawet nie miałoby niegdyś na to najmniejszych szans, gdyż nie pobierało od obywateli podatków mogących pokryć finansowanie tylu dziedzin. Historia wkraczania rządów w kolejne dotychczas prywatne dziedziny gospodarki i systematycznego monopolizowania ich i wyrzucania z nich prywatnych dostawców to temat na osobny tekst, a napisano o tym całe książki. Wielu autorów udowadniało już, że rząd wcale nie musi zajmować się ani drogami ani szkolnictwem ani pozostałymi dziedzinami tradycyjnie uważanymi za „domenę państwa”. Na gruncie polskiej literatury warto sięgnąć po pozycję Jakuba Wozińskiego „To nie musi być państwowe”. Streszczenie nie mówiąc tu nawet o omówieniu choć części przykładów praktycznych i propozycji rozwiązań dla tzw. dóbr publicznych wymagałoby napisanie elaboratu wielokrotnie przekraczającego objętość całej tej polemiki, dlatego podaruję sobie. Pozwolę sobie skwitować tezę autorki „zeszytu ćwiczeń…” jednym zdaniem: państwo sztucznie wtargnęło w dziedziny takie, jak budowa i utrzymanie dróg a brak infrastruktury prywatnej w tej dziedzinie wynika z rządowego monopolu w tej i wielu innych dziedzinach. Wniosek może być tylko jeden: należy ten monopol zakończyć, zwłaszcza, że prywatne rozwiązania są tańsze i efektywniejsze. W kwestii samych dróg warto zajrzeć do pozycji Waltera Blocka „The Privatization of Roads and Highways”, gdzie znaleźć można omówienie wielu kwestii związanych z tym zagadnieniem.

6. Czy górnik to taki sam pasożyt jak CEO funduszu hedgingowego?

Pokuszę się o śmiałą odpowiedź na szósty obrazek: otóż chef executive offcer dużego funduszu prywatnego jest mi całkowicie obojętny i całkowicie obojętne mi są jego zarobki i tak samo powinny być one obojętne autorce „zeszytu ćwiczeń..”, gdyż fundusz hedgingowy jest prywatny i nie wypłaca pensji swoim pracownikom z mojej – podatnika kieszeni. Tymczasem górnik – mimo, że zarabia dużo mniej – to otrzymuje wypłatę z kieszeni podatnika. Oczywiście o ile nie mówimy o prywatnych kopalniach, bo tego autorka komiksu nie wyjaśniła. Zatem tak długo, jak długo ktoś kto żyje z moich podatków otrzymuje różne przywileje i bonusy, tak długo mam prawo krytykować ten stan rzeczy. CEO hedge funduszu, gdyby otrzymał odprawę lub premię z rządowego bailoutu tak samo stałby sie obiektem mojej krytyki i byłby pasożytem. Jeśli jednak zarabia z prywatnych zysków które osiąga firma dla której pracuje, wszystko jest na swoim miejscu. I nie ma tutaj wiele więcej do dodania, to – wbrew pozorom i wbrew nieustannie w Polsce wałkowanym dyskusjom i sporom o górników i ich przywileje – najprostsza sprawa ze wszystkich poruszonych przez autorkę „zeszytu…”.

7. Lingwistyczne rebusy

Ostatni obrazek- przyznam szczerze – rozbawił mnie. Autentycznie ten jeden wydał mi się po prostu śmieszny, pozbawiony propagandowej treści i zwyczajnie humorystyczny. Kwestia nazewnictwa – kto jest pracodawcą a kto pracobiorcą – to sprawa najmniej w tym wszystkim istotna. Tym bardziej rozbawiła mnie dość intensywna dyskusja akurat o tym obrazku w niektórych grupach krytyków całego „zeszytu…” gdy tymczasem sprawa ta to zwykła przepychanka lingwistyczna. W istocie jednak jeśli chodzi o przedsiębiorce i jego pracownika to – uwaga uwaga – obaj nawzajem oferują sobie pracę, gdyż ani pracownik bez przedsiębiorcy niczego by nie wytworzył i niczego by nie zarobił, ani przedsiębiorca bez pracownika. Obie te grupy wbrew pozorom mają wspólny interes, a ludzie tacy jak „kiciputek” powinni – jeśli już chcą angażować się w dialog na poważniejsze tematy – skierować swe ostre języki i talenty artystyczne przeciwko rzeczywistemu wrogowi wolności i rozwoju: biurokratycznemu, przerośniętemu państwu, wszechwładzy urzędniczej, nadmiernemu opodatkowaniu (tak biednych jak i bogatych) oraz marnotrawstwu publicznemu w wykonaniu polityków i administracji państwowej. Realnym konfliktem bowiem nie jest w społeczeństwie konflikt między pracownikami i przedsiębiorcami – jak chciał utrzymywać Karol Marks i kontynuatorzy jego myśli – lecz ludzie produktywni i klasa polityczna. I tą myślą zakończę tę polemikę.

——————————————————————————————————

Przypisy:

(1) – w skrócie: laborystyczna teoria wartości głosi, że wartość dobra wynika wprost z wysiłku włożonego w jego wytworzenie. Laborystyczna teoria wartości tylko pozornie wyjaśnia jednak ceny dóbr na rynku. Istotnie bowiem tylko w przypadku niektórych dóbr dostrzegamy prostą zależność: im więcej pracy w nie włożono tym wyższa ich rynkowa cena. Istnieje jednak wiele dóbr, których cena wydaje się nieuzasadniona z perspektywy tej teorii – laborystyczna teoria wartości nie potrafi wyjaśnić dlaczego dobra te kosztują więcej od innych. Znanym przykładem jest tzw. paradoks wody i diamentu. Zadawano pytanie: dlaczego woda – tak bardzo potrzebna do życia – jest tak tania (lub nawet darmowa) a diament – przedmiot zbytku mający tak niewiele zastosowań i w zasadzie niekonieczny do przetrwania – jest tak drogi? Można tutaj pokusić się o próbę uargumentowania, że do wydobycia i obróbki diamentu potrzeba więcej pracy, niż do pozyskania wody. Jednak paradoks ten nie kończy się w tym miejscu. Druga jego część dotyczy sytuacji, gdy dla osoby znajdującej się na pustyni wartość wody i diamentu diametralnie się odwraca – jest ona gotowa oddać dowolną ilość diamentów za wodę, choć natura wody ani diamentu – ich rzekoma „wewnętrzna” wartość – nie zmieniła się. Istnieje oczywiście o wiele więcej przykładów, jak dzieła sztuki chociażby, których wartość rynkowa potrafi osiągnąć zawrotne kwoty wyrażone pieniężnie, a wysiłek włożony w ich wytworzenie może być mniejszy, niż włożony w prosty wytwór pracy rzemieślnika wyceniany o wiele taniej. Laborystyczna teoria wartości ustąpiła subiektywistycznej teorii wartości.

(2) – na skutek inflacji siła nabywcza dolara amerykańskiego od roku 1980 nieustannie drastycznie spada w efekcie czego ówczesne 290 dolarów miało siłę nabywczą 826 dolarów dzisiejszych.

————————————————————————————————–
Więcej na ten temat:

1. MacKenzie: ane są jasne – wolny rynek zmniejsza ubóstwo

http://mises.pl/blog/2015/04/08/mackenzie-dane-sa-jasne-wolny-rynek-zmniejsza-ubostwo/

4 odpowiedzi na „Dlaczego Warren Buffett zarabia tyle co 212414 najbiedniejszych osób?

  1. Spoko. Tak dla potomności:
    „…a już tym bardziej z zdolnością rozumienia praw ekonomii.” -> ze zdolnością
    „…a przez to przykładowo niesprawiedliwy, niemoralny i itp.” -> niemoralny itp.
    „Już na samym etapie dobory danych popełnia zasadnicze błędy.” -> doboru
    „Jeśli wybrałaby minimalną stawkę godzinową w którym z poszczególnych Stanów…” -> którymś
    „Autorka może […] „wyceniać” ich pracę na znacznie więcej, niż przykładowe 11 USD, ale jedyne, do czego taka wycena ja uprawnia,” -> ją
    „Nie próbuje też zaprzeczyć…” -> próbuję
    „…wyciągnęły już z nędzy, feudalnych stosunków społecznych i sytuacji zagrożenia zdrowia i życia już miliony ludzi na całym świecie.” -> o jedno ‚już’ za dużo
    „Dwa wieki takiego procesu pozwoliły właśnie Europie…” pozwoliły na co?
    „Dokąd miałaby pójść, skoro prymitywna gospodarka blokowana jeszcze…” -> jest jeszcze
    „przekształcają sie one w najpotężniejsza gospodarkę świata.” -> się, najpotężniejszą
    „że od razu staną się tak bogaci jak mieszkańcy dzisiejszej Europu” -> Europy
    „Bogaci maja bowiem sposoby unikania podatków…” -> mają
    „…osób wcale nie dysponujących wielkim bogactwem ale nie mających ograniczone możliwości optymalizacji podatkowej.” -> ale mających
    „wymagałoby napisanie elaboratu” -> napisania

  2. Jakub Zapała pisze:

    Z całym szacunkiem, ale przy takim poziomie wiedzy historycznej naprawdę nie wypada wypominać braków innym. Radzę poczytać nowsze i mniej zideologizowane prace na temat demografii i warunków życia w epoce nowożytnej i XIX wieku, choćby za punkt wyjścia biorąc wydawnictwa zespołu profesora Kuklo. Potem możemy ewentualnie dyskutować, kiedy śmiertelność niemowląt i dzieci rosła, jak zmieniały się tendencje reprodukcyjne i wskaźniki długości życia (jest ich kilka). Na razie dane przywołane w tekście w tej i innych kwestiach nie pokrywają się ze współczesną wiedzą na temat historii społecznej, historii gospodarek ani demografii historycznej.

    Zupełnie inną kwestią jest, od dawna znany w literaturze, proces zwiększania się obciążeń chłopów i pogarszania ich warunków materialnych w wyniku pojawiania się mechanizmów wolnorynkowych, potwierdzony dla dużej części Europy (nie tylko wschodniej – vide na przykład Włochy). W zasadzie tylko dochodowy kolonializm chronił przed tym trendem (jak w krajach korony brytyjskiej). Żaden kraj przechodzący w tej chwili tę drogę nie jest w stanie nadrobić obciążeń podbojami kolonialnymi.

  3. Pingback: Zakazać, żeby zmusić | Skorpion na Weekend

Skomentuj

Wprowadź swoje dane lub kliknij jedną z tych ikon, aby się zalogować:

Logo WordPress.com

Komentujesz korzystając z konta WordPress.com. Wyloguj /  Zmień )

Zdjęcie na Facebooku

Komentujesz korzystając z konta Facebook. Wyloguj /  Zmień )

Połączenie z %s