Niezmienną cechą natury ludzkiej jest pragnienie zmieniania nieuporządkowanej natury w uporządkowaną, znaną, zorganizowaną, bezpieczną rzeczywistość ludzkiego ładu. Ta w długoterminowej skali beznadziejna i skazana na nieuniknioną porażkę walka człowieka z nieubłaganą entropią panującą niepodzielnie we wszechświecie przejawia się na każdym polu ludzkiej egzystencji. Widać ją nawet w cechach ludzkiej percepcji, która ulega sugestywnym złudzeniom sprawiając przykładowo, że widzimy kształty ludzkiej twarzy tam, gdzie ich nie ma – wśród losowych form kamieni w górach czy na powierzchni księżyca. Skłonność ta każe nam porządkować wszystko, co zaobserwujemy i poznamy na otaczającym nas świecie wedle przeróżnych reguł i kluczy – żywe organizmy w królestwa, gromady, liczby w zbiory itd. Podobnie porządkujemy też swoje życie i zasady społeczne, reguły międzyludzkich interakcji, dzięki którym ludzka masa nie jest chaotycznym mrowiskiem, lecz zrozumiałą i względnie bezpieczną strukturą społeczną, w której większość z nas potrafi swobodnie się poruszać i skutecznie realizować swoje osobiste cele. Przez tysiące lat powstały obyczaje i prawa oczywiste dla większości członków społeczeństwa. Wiele z nich, jak prawo włąsności, jest niezbędna dla pokojowej egzystencji grup ludzkich, umożliwiając ludziom swobodne korzystanie z owoców własnej pracy i dobrowolne wymienianie się nimi. Inne reguły życia społecznego są bardziej subtelne i zawiłe, niektóre mogą być wyjątkowo specyficzne dla niewielkiej, zamkniętej społeczności i niezrozumiałe dla obcych – wszystkie one służą jednak tym grupom i żyjącym w nich jednostkom i dlatego przetrwały jako użyteczne. Wszystkie one są naturalne, zrodzone na skutek spontanicznych interakcji – czego doskonałym i powszechnie znanym przykładem jest język – oraz korzystne.

Urzędnicy – wyróżniona kasta bezpośrednich sług państwa i wykonawców jego woli. Jako jedyni mogą cieszyć się z jego istnienia.
Zupełnie odmienna jest natomiast natura regulacji i zasad o charakterze biurokratycznym, czyli reguł pochodzących ze świata urzędników – sług i beneficjentów państwa. Ta sztuczna, elitarna (w tym sensie, że dopuszczająca w swe szeregi jedynie wybrane jednostki spełniające sztywno określone kryteria, takie, jak wykształcenie zgodne z wyznaczonymi przez interes państwa standardami, światopogląd, służalcza natura, autorytarna osobowość i lojalność, ewentualnie zwykły, acz bardzo silny konformizm) kasta góruje nad resztą społeczeństwa pod względem swych uprawnień, przywilejów i korzyści, jakie otrzymuje ze strony organizacji państwowej. Urzędnicy, jako jedyni, spośród obywateli, są klientami państwa, którzy nie muszą płacić za uczestnictwo w jego strukturze, a nawet przeciwnie – są za to uczestnictwo wynagradzani. W związku z tym oczywiste jest, czyj interes będą na ogół reprezentowali – państwa, a nie społeczeństwa, nad którym otrzymali władzę.

Bezwzględne i ślepe regulacje zmieniają ludzi jedynie w bezwolnych więźniów państwa, zamiast im pomagać.
Gdy bezduszny, zamknięty w sztywnych procedurach system urzędniczej biurokracji stara się jednak pochylić czoła nad problemami zwykłych obywateli, zazwyczaj kończy się to w tak opłakany sposób, że lepiej byłoby, jakby urzędnicy ograniczyli się do produkcji bezużytecznych, abstrakcyjnych przepisów, miast próbować rozwiązywać cudze problemy. Zapewne wielu urzędników przejawia szczerze absolutnie nienaganne intencje, chcąc faktycznie poprawić sytuację podlegających im obywateli, sami nawet niekiedy przecież dzielą problemy trapiące innych mieszkańców państwa – stoją w korkach ulicznych w drodze do pracy, czekają tygodniami na zdobycie paszportu (chyba, że pracują w urzędzie paszportowym), obawiają się pospolitej przestępczości czy pijanych kierowców. Niewątpliwie pragną jakoś zlikwidować te, oraz wiele innych utrapień doskwierających współczesnemu człowiekowi. Niestety, próba ulżenia zwykłemu obywatelowi za pomocą dostępnych urzędnikowi narzędzi – regulacji, zakazów i nakazów – jest najgorszym, co urzędnik może zrobić. Wkraczając bowiem w życie społeczne z administracyjną gilotyną zakazów i imadłem wciskając dobrowolne interakcje społeczne w wąskie, bezlitosne imadło nakazów, urzędnik ogranicza, zniewala, ogłupia i depcze wolne, świadome, kreatywne jednostki, zmuszając je do rezygnacji z dobrowolnych, wielostronnie korzystnych interakcji na rzecz przymusowych, jednostronnie tylko korzystnych (lub nie przynoszących profitu żadnej ze stron). W ten sposób urzędnicze regulacje niszczą potencjał zawarty w społeczeństwie i spowalniają rozwój cywilizacji przy tym zubożając społeczeństwo.
Aby nie być gołosłownym, przełożę powyższe na dwa przykłady – regulacji już wprowadzonej, oraz innej, jeszcze nie zrealizowanej, ale mającej duże prawdopodobieństwo na realizację. Jednej tutejszej, drugiej zagranicznej. Obie jednak znakomicie nadają się, aby pokazać, jak ograniczone i bezsensowne są wysiłki państwowej biurokracji, a przy tym, obie uwidoczniają jej głupotę.
Pierwszym przykładem niech będzie nowe rozporządzenie na temat oświetlenia rowerów, riksz i przyczep rowerowych, będące kolejnym wielkim sukcesem państwa na drodze do zdławienia wszelkiej wolności społeczeństwa i wszelkiej inicjatywy przedsiębiorczej. Regulacje co do oświetlenia rowerów i pojazdów im pokrewnych są jednak, jak się domyślamy, niezwykle istotne, gdyż rowerzyści stanowią wyjątkową grupę użytkowników ciągów komunikacyjnych – nie są ani pieszymi, ani kierowcami samochodów, zatem z jednej strony przysparzają zagrożeń pieszym, a z drugiej zaś utrudniają życie kierowcom. Sami zaś korzystając ze swoich wyjątkowo niebezpiecznych wehikułów znajdują się w stanie szczególnego zagrożenia. Nie dziwi nas zatem, że państwo zabrało się za regulowanie sposobów korzystania z tak groźnego środka lokomocji, jakim jest rower i jego pochodne – wszak zwykli ludzie swojego rozumu przecież nie posiadają i bez państwowych nakazów i zakazów nie wiedzieliby, jak bezpiecznie z tych wynalazków korzystać.

Rower – ten model akurat nie jest zbyt często spotykany na ulicach 😉
Najważniejszą kwestią jest bezpieczeństwo, aby się podatnicy nie pozabijali, zanim zdążą zapłacić podatek dochodowy, VAT, akcyzę, oraz cała masę innych haraczy podatków, państwo musi wskazać obywatelom, jak powinni doświetlić swoje rowery, aby byli dostatecznie widoczni na drodze. Należy zatem dokładnie ustalić, jakie lampki, o jakiej barwie i w jakiej ilości powinny znaleźć się w którym miejscu roweru, na jakiej wysokości, a także czy można, czy też nie można ich zdemontować za dnia. Uregulować trzeba też kwestię elementów odblaskowych, aby biedni ludzie nie pogubili się w nieskończonej liczbie kombinacji lampek i odblasków, jakie mogliby zamontować na swoich pojazdach. Od bólu głowy uratują ich ścisłe przepisy wskazujące, czy odblaskowe elementy mogą być na kołach, na ramie czy może na kierownicy, ile może ich być, oraz czy mają mieć jakiś konkretny kolor, czy nie. W ten prosty i jakże elegancki sposób państwo chroni poddanych przed wysiłkiem intelektualnym i przed niebezpieczeństwem, jakie niesie za sobą wybór: montować lampki, czy nie montować? Albo co gorsza: jakie montować i ile? Czy naprawdę aż tak brak urzędnikom wiary w rozum człowieka? Skąd to przeświadczenie o nadludzkiej mądrości biurokraty ustalającego przepisy i bezdennym kretynizmie zwykłego obywatela? Owszem, być może urzędnicy mają najczęściej wyższe wykształcenie, a wielu zwykłych obywateli go nie posiada, ale czy naprawdę należy przez to przypuszczać, że przeciętny rowerzysta jest zbyt głupi, aby samodzielnie zamontować sobie odpowiednio oświetlenie na rowerze? A może ktoś preferuje inny układ oświetlenia na rowerze, niż urzędnik? Może woli mieć odblaskowe paski na ramie, zamiast na kołach, jak każe rozporządzenie? A co, jeżeli ktoś nie chce montować oświetlenia? Jeżeli czyimś wyborem jest zrezygnować z lampek i jeździć po ciemku, to jego wybór. Tutaj podniesie się krzyk naiwnych obywateli: ale przecież taki rowerzysta może być niebezpieczny dla innych! Owszem, ale potencjalne zagrożenie z jego strony nie uprawnia nas do odbierania mu wolności. Tak długo, jak długo nie potrąci nikogo, ani nie zajedzie drogi jakiemuś samochodowi, jest niewinny i należy traktować go jak porządnego obywatela, a nie jak niewolnika muszącego żyć wedle ścisłych, rządowych instrukcji. Potrącając kogoś, lub powodując kolizję drogową, rowerzysta musi ponieść odpowiedzialność za swoja lekkomyślność, ale to kara nakładana post factum. Nie wolno nam odbierać mu prawa do bycia lekkomyślnym. Pozornie szczytna idea zapobiegania zagrożeniom prowadzi do ograniczenia wolności. Jej głównym celem jest natomiast – o czym musimy pamiętać – tworzenie nowej pracy i uczynienie funkcji urzędniczej pożyteczną. Aby być potrzebnym i docenionym, biurokrata musi tworzyć przepisy i egzekwować je, na przykład nakładając mandaty na rowerzystów nie posiadających odpowiedniego oświetlenia na rowerze. Akceptując ten mechanizm „poprawiania” niedoskonałej rzeczywistości w wydaniu urzędniczym, musimy pogodzić się z niekończącym się rozrostem biurokratycznych ograniczeń i regulacji, które będą w coraz większym stopniu paraliżować nasze codzienne życie i zmieniać je w labirynt. A ludzie powinni montować lampki na rowerze nie ze strachu przed grzywną, lecz z troski o własne bezpieczeństwo i niechęci przed wypłacaniem odszkodowań potrąconym przez siebie pieszym… A jeśli ktoś na to nie zważa, to cóż, dobór naturalny zrobi swoje…
Drugim przykładem urzędniczej głupoty jest Nowy Jork i wojna wydana przez jego władze przeciwko słodkim napojom takim, jak Coca-Cola. Społeczeństwo amerykańskie znane jest z plagi otyłości. Otyłość jest uważana za niezdrową, sprzyjającą chorobom serca, cukrzycy, nadciśnieniu, cholerze, tyfusie i paranoi 😉 Prawdopodobnie faktycznie jest niezdrowa, można też rożnie oceniać estetykę wyglądu osoby otyłej, ale to w końcu tylko i wyłącznie tej osoby sprawa, jak wygląda i czy chce być szczupła czy może podoba jej się bycie obrzydliwie rozlewającą się baryłą tłuszczu. Ma do tego prawo i tyle. Ma także prawo dowolnie niszczyć swoje zdrowie pijąc i jedząc co tylko zechce i nic nikomu do tego, a zwłaszcza urzędnikom. Urzędnicy jednak zdają sobie sprawę, że czyjaś otyłość, nawet, jeśli prywatnie jest tylko jego wyborem, niesie ze sobą niekorzystne skutki dla całego społeczeństwa. Głównie są to koszty finansowe świadczeń medycznych na leczenie skutków otyłości. Koszty te ponoszą wszyscy podatnicy. Pomijając kwestie osobistych przekonań i poczucia misji władz Nowego Jorku chcących być może ocalić ludzi otyłych przed ich własnym – ich zdaniem głupim – wyborem, aspekt ekonomiczny wydaje się pozornie sensownym argumentem dla podjęcia stanowczych działań w walce z otyłością. Łatwo takie działania podjąć – wystarczy znaleźć wroga, a o niego nietrudno, są nim wysokokaloryczne, gazowane, słodzone napoje wypijane przez Amerykanów hektolitrami. Łatwo rozkręcić agresywną, gniewna kampanię nienawiści wobec tych napojów i przekonać społeczeństwo, że są one przyczyną wszelkiego zła. Łatwo wysunąć postulat, aby zakazano ich sprzedaży, albo przynajmniej ją ograniczono. I to oczywiście uchwalono w Nowym Jorku – wprowadzono zakaz sprzedaży dużych porcji takich napojów w lokalach gastronomicznych, kinach itp. Absurdalność tego zakazu aż bije po oczach. Mało, że zamiast jednego dużego, otyły wróg publiczny zakupi po prostu trzy małe i efekt osiągnie ten sam, a przy okazji pomnoży przy tym zyski producenta, bo małe porcje kosztują zwykle więcej w przeliczeniu na litr od dużych. Ponadto, skoro troszczymy się o grubasów, to dlaczego nie zakażemy także małych napojów? Czemu zdrowie jest warte ochrony tylko do pewnego stopnia? A koszty leczenia cukrzyków i osób z nadciśnieniem? Czyż nie lepiej jest je ograniczyć jeszcze bardziej, albo prawie do zera? A co z wodą i zwykłym cukrem? Czemu nie zakazać sprzedaży dużych paczek cukru? Przecież grubasy mogą samodzielnie przygotować sobie słodzony napój po prostu dosładzając zwykły sok. A co z tłustym jedzeniem? Cukierkami? Batonami? Niekonsekwencja i wybiórczość taj regulacji jest wręcz wstrząsająca. I całe zresztą szczęście, że nowojorscy prawodawcy okazali się tak krótkowzroczni…

Taki widok już wkrótce zniknie z ulic Nowego Jorku – aby wszystkim żyło się zdrowiej!
Trzecim przykładem będzie zjawisko glassingu, które stało się rzekomo prawdziwym problemem społecznym w Wielkiej Brytanii. Glassing to po prostu burdy barowe wybuchające w brytyjskich pubach wieczorami, w których narwana młodzież kaleczy się wzajemnie tłuczonym szkłem z kufli i szklanic służących przedtem do upojenia się piwem. To niewątpliwe przykre, gdy z imprezy młody człowiek wraca z rozciętą twarzą i koszulą całą od krwi. Jest to wyraz jego własnej i współbiesiadników głupoty, ale i wynik wzięcia na siebie odpowiedzialności za swoje czyny.

Kufel – niezwykle niebezpieczne narzędzie mordu w rękach zwykłego obywatela. Zdaniem polityków brytyjskich, powinno być zakazane.
Uczestnicząc w pijackiej imprezie z dużą ilością alkoholu, brytyjski młodzieniec może spodziewać się, że coś pójdzie nie po jego myśli, zwłaszcza, gdy uczestnicy zaczną tłuc szkło. Niewątpliwie lepiej byłoby, gdyby nikt nigdy z pubu nie wracał z pokaleczonym ciałem, ani nie trafiał na ostry dyżur. Jak możemy się spodziewać, państwo brytyjskie chętne jest do rozwiązania tego palącego problemu przy użyciu swoich metod. A metoda może być tylko jedna – jeśli coś może być groźne, to trzeba tego zakazać. Skoro więc szklany kufel lub szklanka do piwa może posłużyć za groźną broń, to… wiecie co należy z nimi zrobić. Zakazać! Aż dziw bierze, że dotychczas ani na Wyspach, ani w żadnym innym kraju, troskliwe państwo nie zabroniło samochodów! Przecież w wypadkach drogowych giną setki tysięcy ludzi rocznie! Jednak zakazać używania w pubach szklanych kufli jest prościej, niż zakazać samochodów – zapewne lobby producentów kufli jest zbyt słabe, a na pewno nieporównywalnie słabsze od lobby przemysłu motoryzacyjnego. Być może ma nawet mniej do powiedzenia, od producentów plastykowych kubków, bo nimi właściciele pubów mieliby zastąpić szklane kufle. Oczywiście wszystko dla bezpieczeństwa i z troski o obywateli. Tylko, czy ktoś zapytał obywateli, czy chcą pić piwo z plastykowych kubeczków? Mi się bowiem wydaje, że skoro ludzie sami z siebie dobrowolnie nie zrezygnowali z używania szklanych kufli, to znaczy, że bardziej sobie cenią przyjemność picia z nich piwa, niż obawiają się ryzyka związanego z glassingiem. Może jakiemuś politykowi wydawać się, że uratowanie kilku młodzieńców przed bliznami po szkle jest warte wprowadzenia faszystowskiego, ocierającego się o absurd zakazu szklanych kufli, gdyż jest to rozwiązanie proste, łatwe do sprzedania w publicznych mediach, jako kolejne, „genialne” rozwiązanie rządu. Nie obchodzi go przy tym, że problemu przemocy to nijak nie rozwiąże, a to przemoc jest prawdziwym zagrożeniem, nie szkło z których zrobione są kufle i szklanki. Słowo „zakazać” ma magiczny wymiar wszechmocy państwowej, cudownego zaklęcia na każde zagrożenie i problem. Jeśli z czymś nie możemy sobie poradzić, wprowadźmy zakaz – obojętnie czego, a jeśli można to zakazywane powiązać z problemem – jak szklane kufle – to tym lepiej! Oto oblicze biurokracji i etatystycznej filozofii doskonałego państwa dbającego o obywateli. Zakazać, ograniczyć, uregulować. Najlepiej, jakby ludzi powiązać kaftanami bezpieczeństwa do gumowych kołysek, aby sobie krzywdy nie mogli zrobić, zaintubować, podłączyć do sondy żołądkowej, aby jedli to, co im nie zaszkodzi i tak zostawić – wtedy sobie krzywdy nie zrobią. Takie rozwiązanie byłoby z punktu widzenia państwa idealne, tylko wynika z niego jeden, jak dotąd nie rozwiązany problem: jak tacy ubezwłasnowolnieni obywatele mieliby pracować na utrzymanie państwa z jego armią urzędników i kapitułą politycznej elity? Dlatego właśnie jeszcze nie jesteśmy pozamykani w takich gumowych klatkach…
Pingback: Państwowe regulacje drogą do powszechnego dobrobytu? | ANTISTATE