Absolutnie zdumiał mnie niedawno opublikowany przez Instytut Misesa artykuł autorstwa Jesusa Huerty de Soto, austriackiego ekonomisty z Hiszpanii, autora między innymi takiego dzieła, jak Pieniądz, kredyt bankowy i cykle koniunkturalne. Jego nowy artykuł jest próbą obrony strefy euro z perspektywy austriackiej. Obserwując porażający kryzys wspólnej, europejskiej waluty i szalone, nieudolne i autodestrukcyjne działania eurokratów mające na celu uratowanie za wszelką (dosłownie) cenę europejskiej waluty, ze zdumieniem przecierałem oczy czytając tekst Hiszpana. Na wstępie Jesus Huerta de Soto wyjasnia, że obecny system bankowy i monetarny jest zdegenerowany i wymaga gruntownej naprawy:
„Konieczna jest głęboka reforma światowego systemu finansowego i monetarnego tak, aby pozbyć się przyczyn nękających nas problemów. Przedsięwzięcie to polegać powinno na następujących trzech reformach: 1. Ponowne ustanowienie stuprocentowej rezerwy jako podstawowej zasady własności prywatnej w odniesieniu do każdego depozytu na żądanie i jego ekwiwalentów; 2. Rozwiązanie wszystkich banków centralnych (które w rzeczywistości stanowią organy centralnego planowania będące źródłem niestabilności systemu, a jeśli w życie wejdzie reforma numer 1, to staną się niepotrzebne jako pożyczkodawcy ostatniej instancji) oraz uchylenie praw o legalnych środkach płatniczych i wywodzących się z nich gąszczów nieustannie zmieniających się rządowych regulacji; 3. Powrót do klasycznego standardu złota — jedynego światowego systemu monetarnego uniemożliwiającego manipulację podażą pieniądza przez władze publiczne, który w ten sposób ograniczyłby i utrzymał w ryzach inflacjonistyczne zapędy różnych środowisk. (…) realizacja powyższych postulatów umożliwiłaby optymalne rozwiązanie wszystkich nękających nas problemów i jednocześnie wsparłaby zrównoważony wzrost gospodarczy i społeczny na miarę niespotykaną w dotychczasowej historii ludzkości.”
Co euro ma z tym wspólnego?
Absolutnie zgadzam się z postulatami Jesusa Huerty de Soto, jednak wypada postawić pytanie: jak do osiągnięcia tych szczytnych celów przysłużyć miałoby się euro? Z perspektywy austriackiej szkoły, wspólna waluta euro ma dwa, zupełnie odmienne oblicza – jasne i mroczne. Wydaje mi się, że Huerta de Soto dał się uwieść jasnej stronie zapominając o ciemnej. Pochwałę euro opiera na budowaniu analogii wspólnej waluty europejskiej do międzynarodowego standardu złota wskazując, że euro posiada te same zalety, co „barbarzyński relikt” porzucony w latach 30-stych XX wieku. Zaletami tymi ma być stabilizacja kursów walutowych – a raczej ich eliminacja w systemie wspólnej waluty – oraz, co najważniejsze, dyscyplinowanie narodowych banków centralnych i rządów i ograniczanie ich polityki monetarnej. Huerta de Soto jest zdecydowanym przeciwnikiem nacjonalizmu monetarnego prowadzącego narody do podążania drogą inflacji i zadłużenia. Wspólna waluta ma utrudniać chciwym i nieuczciwym politykom poszczególnych państw Europy prowadzenie szkodliwej polityki łatwego pieniądza i finansowanie rozbuchanych programów socjalnych w celu przekupywania wyborców.
„Oznacza to maksymalne ograniczenie monetarnego nacjonalizmu, aby wyeliminować możliwość prowadzenia polityki monetarnej przez każdy kraj z osobna i ograniczyć inflacjogenne działania rządów, stwarzając przy tym systemowe ramy, które w możliwie największym stopniu będą dyscyplinować rozmaite środowiska — przede wszystkim związki zawodowe, grupy nacisku, polityków i banki centralne.”
Hiszpan powołuje się na Misesa i Hayeka jako kategorycznych zwolenników stałych kursów walutowych widzących w nich sposób na powstrzymanie obłędu banków centralnych i rozrzutnych rządów. Nie można się nie zgodzić, że beznadziejnie nieodpowiedzialna, inflacyjna polityka zadłużenia uprawiana przez rządy narodowe przy pomocy banków centralnych i współpracy prywatnego sektora bankowego korzystającego na systemie rezerw cząstkowych, prowadzi do opłakanych skutków. Przede wszystkim wywołuje kryzysy gospodarcze stając się fundamentem akcji kredytowej prowadzącej do zmian stóp procentowych oraz masowych błędów inwestycyjnych na rynku. Ponadto zadłużanie się obecnych rządów na rzecz przekupywania obecnego pokolenia jest czynione na koszt pokoleń przyszłych, które dług narodowy zmuszone będą spłacić. Jest to nic innego, jak oszustwo. Ograniczenie tej praktyki przez system stabilnych kursów walutowych wymuszonych standardem złota to dobre rozwiązanie. Czy jednak wspólna, europejska waluta jest wyjściem choć w połowie tak dobrym? Czy w cytowanym przez Huertę de Soto fragmencie F.A. Hayek nawołuje do powołania jednej, fiducjarnej waluty?
„Nie wierzę, że uda się powrócić do systemu stabilności międzynarodowej bez powrotu do systemu stałych kursów walutowych, które nakładają na narodowe banki centralne ograniczenia niezbędne do skutecznego przeciwstawiania się presji ze strony zwolenników inflacji w ich krajach, wśród których zazwyczaj znajdują się również ministrowie finansów.”
Nie, pisze o stałych kursach wymiany, nie o jednej walucie. Teoretycznie efekt jest ten sam, jednak między sztucznie ustaloną, politycznie zorganizowana walutą europejską, a stabilnymi walutami opartymi na złocie i zachowującymi stały kurs wymiany, istnieje zasadnicza różnica. Hiszpan sam cytuje Ludwiga von Misesa, który wskazuje na prawdziwy hamulec rządowej polityki inflacyjnej:
„Standard złota hamuje rządową politykę łatwego pieniądza. Nie da się prowadzić ekspansji kredytu i jednocześnie trzymać standardu złota trwale ustanowionego przez prawo. Rządy muszą wybierać między standardem złota oraz polityką ekspansji kredytu, która w dłuższej perspektywie zawsze prowadzi do katastrofy.”
Hamulcem tym jest standard złota, a nie sztucznie ustanowiona waluta międzynarodowa. To odpływ rezerw złota z banków zmuszał je do ograniczenia podaży banknotów, a nie arbitralne decyzje polityków. Nawet, jeżeli sam stały kurs walutowy w systemie walut fiducjarnych wystarczy aby powstrzymywać zapędy inflacjogennych polityków państw narodowych, to co z tego, skoro w przypadku strefy euro nie mamy do czynienia ze stałymi kursami, ale z jedną, wspólną walutą europejską? Gdzie tutaj miejsce na zbawienny straszak w postaci dewaluacji? Nie istnieje. Jak mówił w wywiadzie Scott Summers:
„W efekcie przez długi czas polityka EBC była zbyt restrykcyjna dla państw z Północy, a zbyt ekspansywna dla państw z Południa. Dziś zaś jest odwrotnie. Mam wrażenie, że Grecji pomogłaby już tylko dewaluacja waluty, ale będąc w strefie euro, nie ma takiej możliwości.”
Czemu nieodpowiedzialny rząd grecki miałby się obawiać spadku wartości euro, skoro dotknie on w równym stopniu wszystkich użytkowników wspólnego pieniądza? Jesus Huerta de Soto zdaje się zapomniał o głównym problemie euro, jakim jest tragedia wspólnego pastwiska. Mamy zatem do czynienia z sytuacją, gdy dwadzieścia-kilka krajów europejskich o diametralnie różnych gospodarkach, kulturze biznesowej i odmiennych celach gospodarczych korzysta z tej samej waluty emitowanej przez wspólny system bankowości centralnej. W efekcie, biedniejsze kraje o mniej konkurencyjnych gospodarkach z peryferiów Europy ulegają pokusie nadużywania korzyści oferowanych przez wspólny pieniądz i mogą powiększać swoje deficyty budżetowe spodziewając się, że koszty takiej polityki poniosą nie tylko one, ale też inne państwa strefy euro. Tak postępowała Grecja, a to, że spora część jej długu znalazła się w posiadaniu niemieckich banków, tylko wzmocniło efekt eksternalizacji kosztów – niemiecki rząd został zmuszony przez bankierów do ratowania Grecji, aby ocalić banki przed stratami.
Zamiast monetarnego nacjonalizmu monetarny euro-socjalizm
Jesus Huerta de Soto z wielka radością przyjmuje ograniczenie swobody narodowych banków centralnych w prowadzeniu polityki monetarnej. W swej misji wychwalania strefy euro jako kroku milowego w kierunku ponownego przywrócenia międzynarodowego standardu złota zapomina zupełnie, że inflacyjna polityka monetarna nie została wcale w ten sposób zlikwidowana. Została bowiem jedynie przeniesiona piętro wyżej – z poziomu narodowych banków centralnych do poziomu Europejskiego Banku Centralnego. Zatem jedyne, co się zmieniło, to to, że inflacyjna polityka monetarna jest teraz prowadzona przez eurokratów sterujących EBC, a nie przez szefów poszczególnych banków centralnych, których wolność jest ograniczana przez EBC. Philipp Bagus mechanizm ten streszcza w Tragedii euro:
„Krajowy bank centralny może finansować deficyty pojedynczego rządu, kupując jego obligacje lub akceptując je jako zabezpieczenie nowych pożyczek dla systemu bankowego. Tymczasem po wprowadzeniu euro jeden bank centralny, mianowicie EBC, umożliwia finansowanie wielu rządom.”
Aby wnioskować, że sytuacja taka jest lepsza od sytuacji, w której to narodowe banki centralne sterują suwerenną polityka monetarną, musiałby być spełniony utopijny warunek: mianowicie decydenci pracujący w EBC musieliby być lepszymi ludźmi niż decydenci w poszczególnych bankach centralnych. Musieliby być nie tylko uczciwsi i szlachetniejsi, ale także odcięci od powiązań z interesami banków komercyjnych. Żaden z tych warunków nie jest spełniony – szefostwo EBC nie różni się niczym od szefów poszczególnych banków centralnych Europy, W istocie to jedni i co sami ludzie. Kolejni prezeci EBC to bowiem: Wim Duisenberg, były prezes centralnego banku Holandii, Jean-Claude Trichet, były prezes Banque de France, centralnego banku Francji, a Mario Draghi był szefem włoskiego banku centralnego. Czy możemy oczekiwać, że Ci sami ludzie, którzy odpowiedzialni byli za „monetarny nacjonalizm” w roli szefów narodowych banków centralnych, jako prezesi EBC mieliby nagle stać się aniołami i uczciwymi ekonomistami okazującymi zrozumienie dla istoty inflacji i cyklu koniunkturalnego? Nie sądzę, aby profesor Huerta de Soto pozwalał sobie na takie założenia, doskonale wie na pewno, że większa władza korumpuje bardziej, a nie słabiej od mniejszej władzy. Nadzór nad europejską walutą daje zdecydowanie większą władzę niż nadzór nad narodową walutą dowolnego kraju Europy. Co zatem robią eurokraci, gdy Europę dotyka kryzys zadłużenia krajów PIIGS? Starają się przejąc kontrole nad tymi krajami, ustanawiają w nich technokratycznych namiestników i w zamian za zastrzyki pieniężne, starają się wymusić reformy gospodarcze. Zastrzyki pieniężne zaś pochodzą z kieszeni wszystkich podatników w Unii Euriopejskiej, zatem mamy do czynienia z sytuacją, gdy za nieodpowiedzialność rządów Grecji i Portugalii płacą Niemcy, Holendrzy czy Polacy. Nic, tylko pozazdrościć politykom greckim mogącym liczyć na taki ratunek. Nie sądzę, aby takie metody „dyscyplinowania monetarnego” miał na myśli Jesus Huerta de Soto zachwalając strefę euro. Niestety nie jest ona działającym automatycznie i poza kontrolą polityków unią walutową, lecz zwykłym, sterowanym centralnie projektem o czysto politycznym charakterze. Celem przyświecającym jej założeniu nie była stabilizacja gospodarki europejskiej, ułatwienie handlu ani tym bardziej nie miała być ona krokiem w kierunku międzynarodowego standardu złota. Wspólna waluta europejska była ceną, jaką Niemcy zapłaciły za zjednoczenie kraju, a naciski ze strony Francji w kierunku ustanowienia wspólnej waluty miały na celu rozluźnienie polityki monetarnej, a nie jej dyscyplinowanie:
„Najmniej inflacyjnym producentem pieniędzy okazał się niemiecki Bundesbank. Przez następne dwanaście lat głównym problemem europejskiej polityki pieniężnej było to, że Bundesbank nie zwiększał podaży marki w ilościach, które zaspokoiłyby potrzeby innych rządów. Były więc zmuszone do redukowania produkcji pieniędzy. Dochodziło do częstych zmian czy urealnień kursów. Problem został rozwiązany dopiero we wczesnych latach 90., gdy niemiecki rząd chciał przejąć kontrolę nad byłym NRD i potrzebował zgody swoich zachodnich partnerów. Ceną za zgodę było porzucenie marki niemieckiej.”[1]
Nawet, gdyby funkcjonowanie strefy euro w jakimś stopniu dyscyplinowało lokalnych polityków w wydatkach publicznych, a nie wydaje się, aby tak było, to trudno popierać przerzucanie kosztów bezmyślności Greków, Hiszpanów czy Irlandczyków na inne narody Europy. Gdyby kraje stojące dziś na krawędzi zapaści i skomlące o pomoc z EBC posiadały swoje własne waluty, ich zadłużenie byłoby głównie ich własnym problemem, zmusiłoby je do zaciśnięcia pasa i odebrało instrumenty szantażu wobec reszty Europy.
Prawdziwi beneficjenci wspólnej bankowości centralnej – banki komercyjne
Nie można zapominać, że główną bolączką strefy euro jest chory, zepsuty system bankowy, który pasożytuje na gospodarce korzystając z systemu rezerw cząstkowych i swojej uprzywilejowanej pozycji, która sprawia, że rządy krajów eurolandu nie pozwolą bankom bankrutować. Włączając się w proces kreacji pieniądza, banki prywatne są pośrednikiem między EBC a rządami zadłużających się państw i umożliwiają EBC skupowanie ich obligacji. Jest to jednak problem nie tylko strefy euro i Europy w ogóle, ale całego świata. Banki w pewnym sensie stały się instytucjami utrzymywanymi z podatków – w myśl zasady, że zyski w razie sukcesu są prywatne, zaś straty w razie porażki (np. kryzysu zadłużenia greckiego) zostają przeniesione na podatników za pośrednictwem rządów ratujących banki przed utratą płynności. Wydaje się, że najlepszym rozwiązaniem dla Grecji byłoby odmówienie spłaty swoich długów, jednak starania EBC zmierzały w kierunku przeciwnym – aby rząd grecki spłacił możliwie jak największą część swojego zadłużenia. Innymi słowy, nieodpowiedzialność rządów zaciągających kredyty jest karana, natomiast nieodpowiedzialność banków takich kredytów udzielających nie. Oczywiście interes samego EBC jest tu nie bez znaczenia, skoro skupuje on obligacje PIIGS – w jego interesie jest aby kraje te kontynuowały spłatę swoich zobowiązań, w przeciwnym razie część jego własnych aktywów mogłaby wyparować. Banki prywatne są zainteresowane istnieniem silnego, scentralizowanego systemu bankowości w Europie, tak, jak banki w USA były zainteresowane powołaniem Rezerwy Federalnej. Nie dziwi zatem brak głosu sprzeciwu wobec coraz ściślejszej kontroli banków i powołania unii bankowej. W zamian za utratę niezależności, banki zyskają jeszcze silniejsze gwarancje polityczne i ochronę przed upadkiem. Kartel polityczno-bankowy to z pewnością także nie jest wymarzony model Jesusa Huerty de Soto.
Podsumowanie
Hiszpański ekonomista nie jest oczywiście bezkrytycznym apologetą strefy euro ani Unii Europejskiej – wskazuje na liczne ich wady. Wskazuje, na szkodliwość wspólnej polityki rolnej, ilość regulacji i inżynierię społeczną, jednak niemal pomija główną wadę euro – to, że wspólna waluta nie jest krokiem w stronę wolnego rynku i uwolnienia gospodarek spod dyktatu nieodpowiedzialnych „nacjonalistów monetarnych”, lecz jedynie zmiana ich dyktatury na dyktaturę równie nieodpowiedzialnych „euro-nacjonalistów monetarnych” dysponujących większą władzą tak polityczną, jak finansową. W efekcie strefa euro i jej dalsze regulowanie oraz zwiększanie kontroli nad bankami dążą głównie do zwiększania władzy Brukseli i zmniejszania niezależności państwo członkowskich, transferowi siły politycznej i ekonomicznej ze stolic poszczególnych krajów do Parlamentu Europejskiego i siedziby EBC. Strefa euro jest po prostu jednym z kroków w kierunku przekształcenia Europy w federację, wbrew woli samych Europejczyków, a nie oświeconym systemem walutowym. Jedna waluta sterowana centralnie przez EBC ma ułatwić kontrolę nad narodami Europy i uzależnić je ekonomicznie od decyzji eurokratów. Huerta de Soto zupełnie pomija czysto polityczny wymiar projektu euro i ignoruje też sztuczne pochodzenie tej waluty. Nie jest ona wyborem rynkowym, lecz narzucona została siłą. Jeżeli Hiszpan poszukuje drogi do wprowadzenia standardu złota, to na pewno nie jest nią dyktatura monetarna EBC i powierzenie przyszłości europejskiej wolności gospodarczej ludziom takim, jak Jose Manuel Barroso, były maoista, czy Herman Van Rompuy, były chadek.
No, chyba, że Jesus Huerta de Soto wie coś, o czym my nie wiemy…
——————————————————-
[1] – Bernard Connolly, The Rotten Heart of Europe, London 1995., za: Jörg Guido Hülsmann, Międzynarodowe systemy pieniądza papierowego, 1971-? cz. I, Instytut Misesa.
——————————————————-
Powiązane artykuły:
- Mateusz Benedyk, Dlaczego nie bronię euro? (Kryzysblog Instytutu Misesa)
- Robert Wenzel, First Reaction to Huerta de Soto (Economic Policy Journal)
Pingback: Nowy tekst: Jesus Huerta de Soto niesłusznie broni strefy euro | ANTISTATE
Jaki pewien siebie w tytule. No masz racje młody tyle że Soto najwyraźniej myśli kategoriami „cel uświęci środki” i trzyma się swojej wizji wprowadzania standardu złota drogami odgórnymi nie wiem też dlaczego on wierzy że euro doprowadzi do standardu złota skoro szefowie Unii idą w odwrotnym kierunku swoimi reformami i zamiast wolności idą ku zniewoleniu finansowemu. Soto chyba jest troszkę naiwny albo uważa że gorsze jednak są skutki nacjonalizmu monetarnego i zadłużania sie suwerennych krajów bo na przykład suwerenny kraj może odmówić spłaty długów Ty nawołujesz do ich odmawiania a to jest przestępstwo dlaczego Twoim zdaniem kraj powinien móc zawiesić spłacanie długu? Gdzie uczciwe wywiązanie się z umowy? Bank pożycza państwu pieniądz kupując obligacje tego państwa i co? Państwo może tak sobie unieważnić tą pożyczkę jednostronnie? Tak nie można albo szanujesz prawo własności i nie podważasz dobrowolnych umów albo wprowadzasz samowolkę. Dlatego euro ma zaletę bo tacy Grecy na przykład nie mogą zaniechać spłaty długów i oszukać całej Europy. Jakby używali swojej waluty drachmy to by mogli zawiesić spłaty długu i oszukać wszystkich.
Rozumiem Twoje obiekcje wobec idei zawieszania spłaty długów – w interesie ładu społecznego jest, aby dłużnicy spłacali swoje długi wierzycielom – jednak problem z długiem publicznym jest nieco bardziej, moim zdaniem, skomplikowany. Chodzi o to, że politycy pożyczają cudze (podatników) pieniądze na finansowanie projektów, które znajdują lub nie społeczną aprobatę. Sądzę, że podatnicy, skoro już i tak zostali ograbieni z pieniędzy, oczekują, że rząd coś im w zamian da. Skoro rząd oferuje usługi X, Y i Z, np. budowę dróg, opiekę medyczna i emerytury, to obywatele biorą wszystko, co się im daje, byle odebrać od państwa jak najwięcej, zrekompensować sobie w ten sposób w możliwie jak największym stopniu utracone pieniądze w podatkach. Oczywiście większość korzyści trafia do innych grup, niż Ci, którzy zapłacili najwięcej podatków. Część trafia do tych, którzy podatkami się nie przejmują – do urzędników i polityków – ich pensje w całości z podatku pochodzą. Oni tylko na rabunku zyskają. Ta klasa decyduje o wydatkach publicznych. Decydują o wydawaniu cudzych pieniędzy, oraz – biorąc pożyczki (np. emitując obligacje) – decydują o tym, że przyszłe pokolenia będą obarczone długiem. Czy to jest jakkolwiek uczciwe? Mówisz o prawach własności – czyich zatem zapytam? Wobec kogo ma sobie rościć pretensje bank? Wobec rządu? Obywateli państwa zadłużonego? A może przyszłych pokoleń? Wszystkie trzy wersje to absurd – rząd się co chwilę zmienia, politycy, którzy brali pożyczki już odeszli, społeczeństwo? Zwykli ludzie nie brali żadnych pożyczek, nie emitowali żadnych obligacji, nie są w ogóle stroną w sprawie! Przyszłe pokolenia? W ich przypadku w ogóle nie ma mowy o jakimkolwiek zobowiązaniu wobec banków! Nie mogę brać pożyczki, kiedy mnie jeszcze nie ma na świecie! Zatem zadłużenie publiczne jest szalonym koszmarem anty-logiki, jest to dług brany przez dosłownie nikogo! Jest tylko jednak realna strona umowy – bank. No chyba, że – zgodnie z tym, kto decydował o zadłużaniu – rozliczymy z długów konkretnych polityków i urzędników którzy o nich decydowali, ale wówczas też będzie to oznaczać likwidacje długu, bo osoby te zdolne będą spłacić ledwie mały promil zobowiązań, które natworzyły… Dlatego jestem stanowczo przeciwny temu, aby państwa w ogóle mogły zaciągać pożyczki i emitować obligacje. Jedynym źródłem ich dochodu powinny byc podatki bądź działalność gospodarcza. Wtedy podatki byłyby jawne, politycy byliby ograniczeni w zwiększaniu wydatków itd. A bankom komercyjnym, które wiedząc, że Grecja jest niewypłacalna dalej udzielały kredytów nie współczuję – niech upadają, jak Ty, Niko, pożyczysz komuś niewypłacalnemu pieniądze, to nikt nie będzie Cię ratował, dlaczego mamy ratować banki? Niech płacą złodzieje za swoja lekkomyślność.