Ahistorycyzmy u libertarian

Bardzo kuszące jest dla nas – wolnościowców – powoływanie się w dyskusji nad organizacją społeczeństwa oraz gospodarki na liczne przykłady historyczne wskazujące na to, że społeczności mogą funkcjonować zarówno bez udziału struktur państwa, albo przy jego minimalnej ingerencji, a z pewnością bez udziału potężnego, biurokratycznego państwa socjaldemokratycznego. Zabieg taki wydaje się atrakcyjny z wielu powodów. Po pierwsze, nasi oponenci, etatyści, także trzymają w zanadrzu wiele „empirycznych dowodów” na skuteczność polityki państwa w tej, czy innej dziedzinie, albo na „zawodność rynku”.

Przede wszystkim jednak niezwykle często wskazują na sam fakt powstawania państwa i jego rozwoju jako na ostateczny argument wskazujący na to, że społeczeństwo bezpaństwowe istnieć na dłuższa metę nie może. Ten ostatni argument jest co prawda słaby w tym sensie, że kwestia otwartą pozostaje pytanie, dlaczego społeczeństwa organizują się w państwa – i czy w ogóle „organizują się same”, czy „są organizowane” przez siły sprzeczne z wola i interesem większości czy chociaż części ich członków. Ta ostatnia perspektywa jest najbliższa libertarianom. Etatyści zaś posuwają się nawet niekiedy do zastosowania bardzo zwodniczej sztuczki i ogłaszają, że powstawanie państw to skutek „weryfikacji przez rynek” różnych form organizacji społeczeństwa. Oczywiście my, wolnościowcy, powinniśmy zawsze sprzeciwiać się takiemu przekłamaniu i zwracać uwagę na to, że stosowanie przemocy w celu podporządkowywania sobie ludzi przez rozwijające się i powstające byty państwowe wyklucza je z grona organizacji rynkowych, a państwa powstają wbrew wolnemu rynkowi a nie w zgodzie z prawami nim rządzącymi. Jakby w defensywie przed etatystyczną argumentacją powstają próby wykazania, że nie wszędzie, nie w każdym okresie czasu państwo było formą organizacji społecznej, którą ludzie przyjmowali chętnie.

Innym rodzajem ataków na wolny rynek to przywoływanie przykładów konkretnych interwencji rządowych w gospodarkę, które mają udowodnić, że bez państwa rynek podałby się patologiom, kryzysom i uległ monopolizacji. Choć te argumenty sprawiają nam o wiele mniej problemów, gdyż zazwyczaj łatwo jest wykazać, że rzeczywistym powodem zaburzeń na rynku były wcześniejsze działania tego samego rządu, który następnie próbował naprawić problem, a skutki jego naprawiania zazwyczaj okazują się odległe od zamierzonych, to jednak i tutaj libertarianie i wolnorynkowcy ulegają pokusie szukania kontrprzykładów sytuacji, gdzie właśnie brak państwowej interwencji okazał się najlepszym wyjściem z sytuacji. Każdy taki przykład jest cenny i wartościowy dla prowadzenia debaty publicznej z naszymi oponentami, gdyż z zasady odrzucają oni teorię ekonomii, oraz nie interesują ich nasze, libertariańskie teorie na temat korzeni państwa i odrzucają je uznając, za nasze, idealistyczne postrzeganie społeczeństwa i gospodarki. Brak zrozumienia dla wartości dobrej teorii i wnioskowania a priori u naszych oponentów świadczy o naszym zwycięstwie już na etapie formułowania założeń, jednak nie zmienia to faktu, że musimy stawiać przeciwnikowi czoła także na polu empirii, jeśli chcemy uzyskać jego szacunek.

Dlatego inicjatywy takie jak ta, są bardzo pożyteczne, z jednym zastrzeżeniem: konieczne jest wyraźne określenie, o jakie aspekty organizacji społecznej czy gospodarczej przywoływanego przykładu nam, wolnościowcom chodzi. Powoływanie się na XIX-wieczne Stany Zjednoczone zawsze prowokuje przeciwnika do zapytania: „czy libertarianie popierają rasizm i niewolnictwo?”, a przywołanie średniowiecznej Islandii jako przykładu społeczeństwa bezpaństwowego grozi zarzuceniem nam, że postulujemy powrót do życia bez bieżącej wody i elektryczności. Choć jest oczywistym absurdem branie przez naszych oponentów podawanych przez nas przykładów „wraz z dobrodziejstwem inwentarza”, to jednak na nas ciąży zawsze obowiązek jasnego i wyraźnego zaznaczenia, jakie cechy przywoływanego okresu historycznego czy społeczności wskazujemy, jako pożądane, oraz w jakim celu to robimy. Inaczej grozi nam okrzyknięcie „zwolennikami feudalnej struktury społecznej” czy „prymitywistami” chcącymi odebrać ludziom owoce wielowiekowego rozwoju technologicznego. Nie ma tu żadnego znaczenia, że to etatysta nie potrafi odróżnić, że wyższy poziom życia, z jakim mamy dziś do czynienia to skutek rozwoju techniki, a nie rozrostu państwa. To my musimy zawsze wskazać, że to brak lub mniejsze ingerencje rządu w ludzkie życie, są przez nas wskazywane za godne naśladowania i powielania z historycznych przykładów, a nie brak silników spalinowych, mrożonej żywności czy nowoczesnej łączności.

Nie każdy przykład historyczny jednak w ogóle nadaje się do naszych celów, a inne bywają kłopotliwe w ocenie i porównaniu ze stanem obecnym. Ostatnimi czasy bardzo popularne było przytaczanie danych na temat niskich obciążeń fiskalnych, jakie ponosili pańszczyźniani chłopi w stosunku do współczesnych Polaków. Z wyliczeń podanych w artykule Dr Sikory wynika bardzo prosta konkluzja: chłop pańszczyźniany był w mniejszym stopniu wyzyskiwany, niż dzisiejszy pracownik najemny i mógł spokojnie utrzymać siebie i rodzinę przy mniejszym nakładzie pracy własnej oraz oddając mniejszą część owoców swej pracy Panu – czy, szerzej rzecz ujmując – państwu. Jest to atrakcyjny obraz, do pewnego stopnia zgodny z prawdą, lecz warto mieć na uwadze przy okazji omawiania takich porównań, że zestawiamy ze sobą dwie, diametralnie inne gospodarki oraz dwa, absolutnie inaczej zorganizowane społeczeństwa. Niskie daniny chłopa pańszczyźnianego co prawda nie obciążają go znacznie, jednak w istocie niewiele ten chłop otrzymuje, poza darmowym drewnem. Jest więc zdany zupełnie na siebie samego i krewnych. Jest to oczywiście stan rzeczy pożądany przez większość wolnościowców i nie widzimy nic złego w takiej sytuacji, gdy „władza” nie zabiera obywatelowi wiele, ale także niewiele mu w zamian oferuje.

Minarchiści i zwolennicy państwa minimum wręcz-postulują, aby państwo  zajmowało się jedynie obroną terytorium i obywateli przed obcą agresją, organizowało siły policyjne i sądownictwo. Można powiedzieć, że wszystkie te rzeczy były chłopu pańszczyźnianemu – do pewnego stopnia – zapewniane, abstrahując zupełnie od jakości tych „dóbr publicznych” w jego czasach. Jednakże problem, na jaki chcę tu wskazać polega na czymś zupełnie innym. Abyśmy mogli porównywać życie pańszczyźnianego chłopa z życiem współczesnego obywatela, musielibyśmy znaleźć taki przykład ze współczesności, który odpowiadałby historycznemu. Tymczasem staramy się zestawiać współczesne, przerośnięte państwo socjaldemokratyczne, które próbuje monopolizować, lub przynajmniej sterować każdym niemal sektorem gospodarki i życia obywateli, ze stanem pseudo-anarchii, gdzie lokalny pan ziemski stanowi prawo i władzę, nie interesując się jednak, w gruncie rzeczy, szczegółami życia swoich poddanych, nie próbując zapewniać im też na siłę żadnych usług czy dóbr. Nie twierdzę, że artykuł Pana Sikory jest przez to nieistotny, czy nieprzydatny całkiem dla retoryki wolnościowej. Jednak warto byłoby zwrócić w większym stopniu uwagę na to jak dalece rządowe ingerencje zabrnęły, że państwo w celu realizacji swoich „konstytucyjnych zobowiązań i uprawnień”, zdziera z nas tak wysoki haracz. W pierwszej kolejności należałoby wskazywać na konieczność wycofania państwa w większości dziedzin, jakimi się obecnie zajmuje, a nie cięcia podatków na jego rzecz. Wraz z likwidacją większości sektorów państwa, nadejść dopiero może cięcie podatków.

Są jednak przykłady, jak za wolnością, zwłaszcza podatkową, nie należy argumentować, aby nie zostać posądzonym o ahistorycyzm i nie narażać się na ośmieszenie. Wbrew pozorom nasi oponenci ideologiczni, a nawet zwykli laicy, często potrafią wskazać na błędne wykorzystanie przykładów historycznych. Znakomitym będzie ta grafika, którą spotkałem w internecie i która zainspirowała wolnościowców do rozmowy o obniżce podatków:

podatki w średniowieczu

Na pierwszy rzut oka ta grafika daje nam grunt pod dyskusje o sensowność wysokiego opodatkowania przeciętnego obywatela, prawda? Co więcej, otwiera pole do dialogu nawet z lewą strona dyskusji publicznej, gdyż odwołując się do przerzucania ciężaru opodatkowania z biednych na bogatych – jak na obrazku – znajdujemy punkt wspólny, oczywiście o ile jesteśmy zdolni przyjąć taka perspektywę, że to bogaci powinni utrzymywać państwo, gdyż to oni odnoszą największe korzyści z jego istnienia w postaci infrastruktury, dotacji, ochrony prawnej i policyjnej ich majątku etc.
Niestety napotykamy tu znowu fundamentalna różnicę systemową, która sprawia, że postulat taki jest nierealny. Średniowieczne miasto składało się z klas społecznych, spośród których „najbogatsi” w istocie płacili najwyższe daniny na rzecz miasta jak również władcy, jednakże także tylko oni czerpali korzyści z tych danin. Średniowieczna „państwowość” była w zasadzie szczątkowa i władca, czy też rada miejska, poza zapewnieniem podstawowego bezpieczeństwa poddanym czy mieszkańcom, nie oferowała im zazwyczaj w zamian żadnych innych „dóbr publicznych”, jakbyśmy je dziś nazwali. Można powiedzieć, że był to okres najbardziej pod tym względem zbliżony do modelu państwa minimalnego pełniącego rolę „nocnego stróża”. Tak więc ubogi mieszkaniec miasta należący do plebsu ani niczego miastu i władcy nie oddawał, ani też niczego od nich nie otrzymywał. Oczywiście korzystał do pewnego stopnia ze wspólnej – fundowanej przez najbogatszych – obrony. Obronność to dziedzina życia, która sprawia najwięcej trudności z wykluczaniem osób nie uiszczających opłaty. Podobnie miejskie ulice, place i rynki były dostępne powszechnie, a niejednokrotnie przecież miasta dbały o ich wybrukowanie, usuwanie nieczystości czy oświetlanie najważniejszych punktów. Mimo to z problemem „gapowiczów” radzono sobie, jak umiano, często usuwając poza mury miejskie różnej maści włóczęgów i żebraków.

Jak widać jednak, trzeba uczciwie przyznać, że znowu zestawianie diametralnie odmiennych warunków społeczno-gospodarczych z dniem dzisiejszym, gdy państwo świadczy na rzecz podatników ogromną masę różnorodnych „usług” oraz zapewnia istnienie rozbudowanej infrastruktury, jest niczym więcej, niż ahistorycyzmem, jeśli nie sztuczką w dyskusji, która może, ale nie musi, zwieść oponenta i zmylić przysłuchujących się. Argumentowanie na podstawie powyższej grafiki – i podobnych przykładów – za drastyczną redukcją funkcji państwa, co umożliwi redukcje lub nawet częściowa likwidacje podatków, byłoby znacznie bardziej uzasadnione. Oczywiście współczesne społeczeństwo przywykło do wszystkich „dóbr publicznych” i uważa opiekę zdrowotną, system ubezpieczeń, drogi, szkoły i żłobki za oczywisty element cywilizowanego życia. Dlatego za postulatem ich wyjęcia spod zarządu państwowego muszą iść solidne dowody i przekonująca argumentacja za możliwością skutecznej, korzystnej dla obywateli oraz bezpiecznej reprywatyzacji tych usług i infrastruktury. Osobiście uważam, że lepiej byłoby mówić o „uspołecznieniu” na drodze uwłaszczenia obywateli na majątku i instytucjach publicznych, niż o „prywatyzacji”, która kojarzy się w Polsce negatywnie z aferami, wyprzedawaniem majątku państwa „kolesiom” polityków i likwidacją polskiego przemysłu przez zachodnie koncerny.

Podobnych przykładów mógłbym wskazać więcej, jednakże myślę, że powyższe wystarczą do zobrazowania problemu i wyjaśnienia, jak można unikać popularnych błędów ahistorycznego podejścia do tematu. Życzę sobie i Wam, abyśmy nie podkładali się w dyskusjach i mądrze oraz z pożytkiem korzystali ze świadectw wolności, jakie niesie nam historia naszych przodków.