Gdy pierwszy raz zetknąłem się z libertarianizmem, doznałem oświecenia, poczułem się, jak człowiek na którego spadła boska łaska – jakkolwiek zabawnie może to brzmieć w ustach ateisty. Libertarianizm ze swoimi fundamentalnymi aksjomatami o uniwersalnej ważności i niepodważalnej prawdziwości uleczył mnie ze wszystkich innych błędnych ideologii, pułapek utylitaryzmu i iluzji rozpościeranych przez różnej maści narodowców, narodowych socjalistów, oraz konserwatywnych liberałów obiecujących, że odrobina państwowej przemocy może mi tylko pomóc i służyć jedynie mojemu dobru.
Po początkowym chłonięciu wszystkiego związanego z libertarianizmem, co tylko udało mi się dostać, szybko pojąłem, że prostota i uniwersalność zasady nieagresji i prawa samoposiadania wystarczą, wraz z odrobiną zdrowego rozsądku, do rozwiązania wszystkich codziennych i realnych problemów, a także – przy niewielkiej dozie ostrożności – większości zupełnie nierealnych, fikcyjnych i nieważnych problemów, nawet części tych wymyślanych specjalnie przez osoby zajmujące się „zawodowo” trollingiem w internecie. W istocie oczywiście nie ma najmniejszej potrzeby zastanawiać się, czy libertariańskie zasady poradzą sobie w sytuacji, gdy jakiś debil postanowi wykupić wszystkie chodniki w mieście i liczyć sobie od przechodniów astronomiczne opłaty za wyjście do sklepu po jedzenie, czy rozważać kwestie zawłaszczania zwłok.
Błyskawicznie też doszedłem do wniosku, że warto byłoby nawrócić jak najwięcej nieszczęśników, którzy jeszcze libertarianami nie są, aby przestali już męczyć się w bagnie szkodliwych i antyludzkich ideologii, zwłaszcza takich, jak socjalizm pod wszelkimi występującymi na świecie postaciami, czy – często mu towarzyszący – nacjonalizm. Wreszcie, pod wpływem dalszych lektur i przemyśleń, przyjąłem stanowisko anarchokapitalistyczne – początkowo ostrożne i nieufne. Gdy jednak zrozumiałem, że nonsensem jest obawa przez „złymi korporacjami”, które miałyby rzekomo opanować świat po obaleniu państw narodowych, pogodziłem się z anarchokapitalizmem w pełni i dziś jestem tym kim jestem: bezwzględnym wrogiem idei państwa (z tym zastrzeżeniem, że tymczasową zmianę panujących warunków na państwo minimum czy system minarchistyczny przyjąłbym z otwartymi ramionami – głównie jako duży krok ku anarchokapitalistycznemu ideałowi).
Tak więc poczytawszy Rothbarda, Hoppego, a do tego austriackich ekonomistów – Misesa, Hayeka, de Soto i innych – poczułem się z jednej stronie intelektualnie wyposażony, a z drugiej moralnie obowiązany do głoszenia dobrej nowiny wolności i wolnego rynku w świat. Postanowiłem – jak wielu nowonawróconych – zostać jednym z apostołów i z gorliwością, którą pewien z moich znajomych, mógłby nazwać jezuicką, zacząłem męczyć swych znajomych, krewnych i zupełnie obcych mi ludzi z internetu, prawdami objawionymi, które miały niezawodnie uleczyć ich wszystkich z choroby nazywanej etatyzmem, wiary w redystrybucję, równość społeczną, dobra publiczne, emerytury z ZUS i inne dyrdymały wyniesione z państwowych szkół i tłoczone im do głów przez pro-państwową telewizję. Początkowo wierzyłem – będąc jeszcze pod pewnym wpływem nauk Króla Korwina – że każdy idiota natychmiast chętnie nawróci się na austriacką szkołę ekonomii oraz anarchokapitalizm, gdy tylko usłyszy wystarczająco wiele razy, że idiotą jest nie wiedząc, co to jest preferencja czasowa, zasada nieagresji, prawo samoposiadania, oraz pozna definicję państwa jako złego monopolu na stosowanie przemocy.
Wkrótce okazało się, że samo nazwanie idioty idiotą nie wpływa zbyt dobrze ani na jego poziom świadomości ekonomiczno-społecznej, ani na jego stosunek do mojej osoby. Ludzie nie lubią, kiedy nazywa się ich idiotami, nawet, jeśli naprawdę nimi są, a to z prostego względu, że nikt nie uważa samego siebie za idiotę. Gdy to w końcu pojąłem, musiałem ze smutkiem przyjąć mniej agresywną politykę nawracania niewiernych. Na tym etapie uwierzyłem, że wystarczy przyjąć bardziej merytoryczne metody i zmniejszyć ilość agresywnych, oceniająco-pouczających komentarzy i inwektyw pod adresem nawracanych. Powoli z post-korwinowego kuca gotowego wyzwać każdego przeciwnika wolnego rynku debilem stawałem się bezwzględnym dyskutantem. O wysłuchaniu tzw. „argumentów” drugiej strony być mowy oczywiście nie mogło, a wszelki sprzeciw wobec wolnorynkowych prawd objawionych przyjmowałem z szokiem, kpina i niedowierzaniem, ale powoli zmierzałem do uświadomienia sobie najgorszego.
Nie chodzi o to, że debila nie przekonasz.
Bo nie przekonasz, to prawda.
Chodzi o to, że nawet debil nie widzi siebie debilem.
A dokładniej: to, że ja uważam, że ktoś uwielbiając socjalistyczną organizację społeczeństwa i pragnąc oddać swe życie w szpony państwa, oddać mu wszystkie swoje pieniądze, godność, wolność i jeszcze gotowy się przy tym szeroko uśmiechać do swoich państwowych oprawców, jest debilem, wcale nie oznacza, że on kiedykolwiek uzna ten fakt. Nie uzna. Nigdy.
Zrozumiałem, że choć my wolnościowcy mamy rację w sporze, to dokładnie to samo uważają oponenci. Różnimy się w fundamentach tak bardzo, że nigdy nie ustalimy nawet wspólnych definicji pojęć, co pozwoliłoby nam podjąć jakąkolwiek sensowną dyskusję. Bez ustalenia wspólnych definicji, możemy jedynie jak dzieci przerzucać się inwektywami, lub strzelać do siebie z najcięższej artylerii naszych arsenałów argumentacji: my cytatami i prawdami objawionymi z Misesa, de Soto, Hayeka, Molinariego czy Rothbarda, a oni mądrościami swoich proroków: Marksa, Carsona, Kropotkina, Oskara Langego, Keynesa czy Szumlewicza. I te argumenty będą rozbijały się jak groch o ścianę, bo każda ze stron żyje w odrębnym świecie pojęciowym, w innych rzeczywistościach. Przykład:
Wolnościowiec: Gdy ktoś pod groźbą przemocy zabiera mi pieniądze, jest to grabież, ergo: podatki to grabież.
Etatysta: Bzdura. Podatki są dobrowolne.
Wolnościowiec: Nie są dobrowolne, nie zapłacisz podatków to czeka Cię represja ze strony państwa.
Etatysta: To, że dla Ciebie podatki do grabież nie znaczy, że tak jest.
Jeśli dwie strony nie potrafią uzgodnić definicja tak podstawowych terminów jak „dobrowolność” i „grabież”, to jakakolwiek dyskusja między nimi traci sens. Równie dobrze ślepy mógłby próbować dyskutować z głuchym o kolorach. Strata czasu i sił i to dla obu stron – nikt nie wygra, nikt nikogo do niczego nie przekona. Za to dwie lub więcej osób wyjdą z pubu albo wylogują się z Facebooka wkurzone.
Uświadomiwszy sobie tę niemożliwość nawracania zadeklarowanych etatystów, zrozumiałem, że celem wolnościowców nie powinno być uszczęśliwianie innych – po pierwsze, jeśli ktoś nie chce być szczęśliwy, to nie wolno go do tego zmuszać, co jest dość oczywiste. Po drugie zaś, jeśli ktoś ma inną wizję szczęśliwości, to po prostu nie da się jej zmienić, dopóki on sam nie odkryje, że jest w błędzie. Żadne argumenty, żadne dyskusje, przykłady nie poskutkują. Tak, jak mnie nikt nie przekona do przewagi interwencjonizmu nad wolnym rynkiem, tak socjalisty nie przekonasz do wyższości woluntaryzmu.
Zresztą, z zasady wolność wymuszona na kimś, kto tej wolności nie uważa za wartość, to żadne dobro. My libertarianie często zarzucamy naszym oponentom, że próbują uszczęśliwiać innych swoimi kolektywnymi rozwiązaniami na siłę. Że zmuszają innych do redystrybucji, bo uważają, że to przyniesie społeczeństwu większą korzyść, niż bogactwo niewielkiej elity. Boli nas że etatyści chcą sterować za pomocą państwa rynkiem, bo twierdzą, że rynek źle alokuje zasoby, gdyż jest niedoskonały. Nie podoba nam się, że socjaliści i im podobnie uważają, że wiedzą lepiej od nas samych, jak powinniśmy żyć, co jeść, co zażywać, jakim pieniądzem płacić, jakich szkół potrzebujemy i tym podobne. Jednak sami popełniamy ich błąd i twierdzimy, że wiemy na pewno, że dla każdego człowieka – a więc też dla nich – pełna indywidualna wolność jest najlepszym wyjściem. Często sugerujemy im, że mylą się twierdząc, że człowiek może być szczęśliwy w zorganizowanym odgórnie na zasadzie przymusu kolektywie. A tymczasem przecież jedyne, czego wolnościowiec może być pewny, to to, że on sam nie czułby się i nie czuje, szczęśliwy w takim kolektywie. Nie możemy wykluczać, że niektórzy mają tak odmienne przekonania, tak odmienne potrzeby i tak odmienną mentalność od nas, że mogliby faktycznie odczuwać realne, subiektywne szczęście w sytuacji niewolnika (a przy tym żaden z nich w życiu nie zgodziłby się ze stwierdzeniem, że jest „niewolnikiem”, a nawet, jeśli tak, to przecież niewolnikiem szczęśliwym i bezpiecznym, co liczy się dla niego bardziej, niż „wolność”). I myślę, że zrozumienie tego może być pierwszym krokiem od uwolnienia się od przekleństwa „pragnienia nawracania” naszych ideowych wrogów. Jest to przekleństwo, gdyż tracimy na to czas, wysiłek i niewiele osiągamy. Ilu znacie zagorzałych zwolenników interwencji państwowej, którzy usłyszawszy „polecam poczytać Rothbarda”, faktycznie do niego zajrzeli? A ile, którzy zajrzawszy, nawrócili się? Niewielu. Podobnie niewielu, jeśli nie jeszcze mniej z nas, zdradziło libertarianizm przeczytawszy Manifest komunistyczny 😉 Dochodzimy tu do wniosku, że ktoś raz już przyjąwszy do swego umysłu konkretny mempleks, staje się niepodatny na memy z mempleksu całkowicie doń przeciwnego.
Tak więc przestałem wierzyć w nawracanie socjalistów. I powoli przestaję próbować to robić – choć muszę przyznać, że czasem trudno nie dać się sprowokować do kolejnej, jałowej dyskusji. Ale przyjdzie czas, gdy uodpornię się i na trolli piszących bzdety, że bez państwa nie da się żyć i tym podobne.
Tak sobie też myślę, że jeśli już mamy utrzymywać jakikolwiek dialog z tymi zza drugiej strony barykady, to chyba maksimum tego, co możemy próbować osiągnąć, to ustalenie w pewnym momencie, żeby obie strony uszanowały wybór tej drugiej i nie wtrącały się do jej sposobu na życie. Nie dziwię się bowiem socjalistom, którzy obawiają się ludzi krzyczących, że państwo trzeba zlikwidować – to w końcu ich wspaniałe państwo, które ich nakarmi, ubierze, obroni i podetrze, a my im je chcemy rozmontować. To tak, jakby nam ktoś chciał zabrać nasze karabiny i marihuanę. Ich lęk wydaje się zrozumiały. Problem leży gdzie indziej – polega on na niemożności rozgraniczenia ich od nas. Ponieważ żyjemy w tzw. „społeczeństwie” w państwie demokratycznym, to obie strony ciągle uwięzione są często w schemacie myślenia o rozwiązaniu najlepszym dla wszystkich. Wierzymy, że bezpaństwowa akapia jest cudownym rajem i powinna zastąpić państwowy terror. Jednak dla nich to jest właśnie terror! Musimy kłaść więc nacisk na to, że nasz sposób na życie powinien dotyczyć tylko i wyłącznie nas, a ich sposób na życie tylko i wyłącznie ich. Innymi słowy, wyzbyć się z dyskusji i z myślenia kategorii „wspólnych rozwiązań” które obejmowałyby wszystkich. Bo wtedy każda ze stron czuje się zagrożona ambicjami tej drugiej – oni nienawidzą nas za atakowanie ich państwa, a my ich nienawidzimy za atakowanie naszej wolności. Trzeba więc nauczyć przeciwników, że możemy żyć OBOK siebie, my po swojemu a oni po swojemu – oni z dobrodziejstwami swojego ukochanego etatyzmu, socjalizmu czy co tam sobie wyznają – a my z dobrodziejstwami naszej wolności. Warunkiem jest uznanie przez obie strony takich rozwiązań, jak secesja, autonomia, nieagresja. I tu więcej do zarzucenia mamy przeciwnikom, gdyż to oni silnie sprzeciwiają się takim rozwiązaniom, nie chcąc często zgodzić się na to, aby inni ludzie żyli nie tak, jak oni tego chcą. Obawiam się też, że za ich brakiem akceptacji dla naszego pragnienia „wypisania się” z ich kolektywnych, przymusowych rozwiązań, leży nie tylko brak zrozumienia dla idei wolności, ale też często czysta, cyniczna kalkulacja. W końcu jeśli powiedzmy 25% społeczeństwa wypisałoby się z ich przymusowych systemów redystrybucji (a wierzę, że byłby to znacznie większy odsetek), to system ten rozsypałby się najpewniej, gdyż nie miałby kto utrzymać rozrośniętego państwa opiekuńczego wymarzonego przez Szumlewicza i jemu podobnych. Tutaj już nie ma mowy o dialogu – to czysta wojna. Dlatego musimy też nauczyć się odróżniać cyników nienawidzących naszej idei wolności ze strachu, że stracą źródło finansowania dla ich utopii, od tych, którzy być może pozwoliliby nam „pójść sobie w cholerę”.
Niestety, prawdopodobnie ich „łaskawą” zgodę, abyśmy „poszli sobie precz” to jest maksimum, na co zgodzić mogliby się ci najbardziej umiarkowani i najmniej podli miłośnicy państwa. To właściwie wygnanie nas, a – patrząc realnie – skazanie nas na niebyt, gdyż nie ma dokąd sobie pójść w sytuacji, gdy cały świat jest zajęty przez jakieś państwowe aparaty przemocy. Nieliczne próby zakładania libertariańskich azylów są bezwzględnie niszczone i zwalczane. Ci mniej liberalni i bardziej chciwi etatyści zdają sobie bowiem sprawę, że jeśli nie zniszczą w porę wysepek wolności, to te wysepki wolności prędzej, lub później, zniszczą ich świat – rozrosną się, ściągając zdesperowanych, rozczarowanych państwem ludzi, dadzą schronienie wszystkim tym, którzy są kreatywni, przedsiębiorczy i pracowici i państwa miłośników korektywnych abstrakcji umrą z braku paliwa – jakim są pieniądze wydzierane prawdziwym kreatorom dobrobytu: przedsiębiorcom i pracownikom. Tak, jak Związek Sowiecki nie mógł przetrwać, jeżeli nie obejmował całego świata i musiał zniszczyć je wszystkie i pochłonąć, albo się rozpaść, tak państwa nie przetrwają, jeśli nie będą czujnie niszczyć każdego zalążka wolności, likwidować rajów podatkowych w innych krajach, rozjeżdżać czołgami studentów na placach, strzelać do protestujących na barykadach i tak dalej.
Dlatego nie ma sensu dyskusja ze zwolennikami państwa. To strata czasu.
Co więc powinno być celem anarchokapitalistów, czy szerzej libertarian? Jeśli nie nawracanie wrogów ideowych, to co?
Moim zdaniem powinno to być uświadamianie ludzi, którzy dotąd nie opowiedzieli się po żadnej ze strony. Wierzę, że jest mnóstwo ludzi, którzy nie interesują się zbytnio polityką ani nie znają zbytnio idei żadnej ze stron. Jednocześnie myślę, że większość ludzi dostrzega rażącą nieskuteczność obecnych rozwiązań gospodarczo-społeczno-politycznych panujących na świecie. Widzą nędzę, narzekają na wysokie podatki, ograniczenia, regulacje, wkurza ich urzędnik zakazujący im wszystkiego, kontrolujący ich na każdym kroku, wciskający wszędzie kasy fiskalne, fotoradary i okropne, chciwe gęby polityków przemawiające do nas kretyńskimi frazesami i wciskające nam coraz bardziej bezczelne kłamstwa, wręcz wprost plującymi nam w twarz. Libertarian ten stan rzeczy głęboko oburza, budzi wręcz wściekłość, natomiast jest rzesza ludzi, którzy są jeszcze jedynie zirytowani, zdegustowani i nie widzą żadnego wyjścia – lud orientuje się powoli, że jakiego polityka by nie wybrał, nic to nie zmienia, wszyscy i tak są złodziejami i kłamcami. Widzi, że państwo jest dla niego ciężarem, gnębi go, ale po prostu nikomu nie przyjdzie tak znikąd do głowy tak radykalne i piękne rozwiązanie, jak zrzucenie tego ciężaru z pleców – bo nigdy o takiej możliwości nie słyszeli, nie mają pojęcia, że taka opcja w ogóle istnieje – są jak postaci uwięzione w komputerowej grze role-playing, w której są tylko dwie opcje dialogowe: 1. głosuj na A …, 2. głosuj na B... itd. Ludzie czują instynktownie, że coś jest nie tak z tym ograniczonym wyborem, że jest to rodzaj iluzji w której zamknięto ich dla korzyści rządzących elit, ale… wpojona w szkole państwowej miłość i bezgraniczna wiara w demokrację nie pozwala im, bez zewnętrznej inspiracji, wyłamać się ze schematycznego myślenia charakteryzującego niewolnika. Mentalność niewolnicza nie jest czymś, z czym się narodzili – ona została im wpojona – dlatego możliwa jest jej zmiana. I to właśnie jest naszym – libertarian – zadaniem. Nie beznadziejna walka z socjalistami, narodowcami, etatystami, keynesistami i im podobnymi. Dlatego musimy zająć się pracą u podstaw. Odrzucić retorykę Korwina, przestać nazywać ludzi idiotami, przestać ich obrażać, i przestać kierować ideologiczno-intelektualna artylerię wielkiego kalibru na szeregi naszych ideowych wrogów, którzy, dobrze okopani w swoich antywolnościowych bunkrach i rejonach umocnionych, mogą spokojnie ignorować dowolnej sił ostrzał – podobnie, jak nas nie ruszają ich bzdury o „dobrach publicznych” czy „dochodzie gwarantowanym”.
Uważam, że zamiast trudzić się nad bombardowaniem ludzi pokroju Kardaszewskiego zaawansowaną argumentacją ekonomiczną, która dla niego nie znaczy nic, albo toczyć zażarte boje na śmierć i życie z sąsiadem-komunistą, każdy wolnościowiec powinien raczej szukać wokół siebie ludzi z tak zwanego „mainstreamu”. Mainstream jest bierny, zrezygnowany, smutny i mało co go interesuje. Mainstream angażuje się jedynie w zapewnienie sobie podstawowych wygód, zadbanie o to, aby mieć cokolwiek w lodówce i aby ściągnąć aktualny odcinek ulubionego serialu z torrentów. Mainstream jest wściekły, zaczyna odczuwać ucisk i nędze, jaką przynosi im państwo, ale nie potrafi dostrzec, co tak naprawdę jest źle i potrzebuje kogoś, kto mu to wyjaśni – w sposób przyjazny, rzeczowy i zachęcający, bez mówienia o ru-ru-rurkowcach, Hitlerze i debilach. Nie możemy się obrażać na społeczeństwo i nazywać wszystkich idiotami tylko dlatego, że jakiś Szumlewicz twierdzi, że płaca minimalna jest super i pluje na „umowy śmieciowe” – na szczęście nie wszyscy w społeczeństwie myślą, jak Szumlewicz – większość po prostu dotychczas miała to wszystko zwyczajnie w du*ie, bo dotychczas rząd ich akurat jeszcze nie zdążył bezpośrednio ani zbyt dotkliwie pognębić. Ale rząd traci powoli umiar i rozsądek w swoich działaniach i przestaje dbać o to, czy ludzie go popierają czy nie – przykłady mnożą się, co widzimy choćby na Ukrainie czy w Wenezueli. Niedługo podobnie będzie w Polsce, ale wtedy będzie dla libertarian za późno – musimy dotrzeć do ludzi z naszą ofertą szybciej, zanim oni wyjdą na ulicę rzucać koktajlami Mołotowa w gmachy komitetów part… budynki rządowe. Inaczej sercami i umysłami tych ludzi zawładną już na gorąco ruchy nam niesprzyjające – bliskie opcji narodowo-socjalistycznej.
Ciekawe spostrzeżenie, choć warto zauważyć, że te „bezcelowe” dyskusje będą czytane również przez osoby niezdecydowane – dlatego warto moim zdaniem je prowadzić od czasu do czasu.
Słuszna uwaga, jakoś mi to umknęło, że nie zawsze dyskusje z osobami ze skrajnie anty-wolnościowego środowiska odbywają się w zamkniętym gronie my-oni. Dzięki za to spostrzeżenie.