„Nikt nie jest patriotą, jeśli chodzi o podatki”[1]
Cytując klasyka chcę zacząć dzisiejsze rozważania na temat, który jest jedną z ulubionych kwestii poruszanych przez libertarian, anarchistów, zwolenników wolnego rynku a wśród nich austriackich ekonomistów. Podatki towarzyszą nam od zarania państwowości – wszyscy władcy, czy to królowie, cesarze, faraonowie czy rządy mniej lub bardziej demokratyczne potrzebują olbrzymich funduszy na pokrycie swoich wydatków. W czasach feudalnych, możliwości opodatkowywania poddanych dostępne możnowładcy zależały od jego pozycji politycznej, poparcia wśród wasali, którzy w razie zbyt ostrego ucisku mogliby wypowiedzieć posłuszeństwo buntując się przeciwko seniorowi lub w wojnie poprzeć obcego monarchę. Ponadto władcy feudalni, na co nacisk kładzie Hans-Herman Hoppe, w większym lub mniejszym stopniu dostrzegali korzyść w niezbyt silnej eksploatacji swoich poddanych, gdyż zbytni wyzysk ludności powodował spadek wartości majątku feudała i straty w przyszłości. Państwa demokratyczne natomiast, w których po władze sięgnąć może teoretycznie każdy, odpowiedzialność jest rozproszona, lub nie ma jej wcale, natomiast własność – w teorii publiczna – jest w rękach tymczasowej elity rządzącej, cechują się znacznie silniejsza pokusą rządzących do zwiększania opodatkowania. Co więcej, krótkotrwałe kadencje sprawiają, że każda grupa, która dorwie się do władzy, nie dba o długoterminową stabilność i rozwój kraju, lecz raczej stara sie zapewnić sobie jak największy zysk osobisty, zanim inni chętni nie wysadza ich z siodła i nie zaczną robić tego samego. Hoppe wskazuje też, że skala wydatków na zbrojenia i skłonność demokratycznych społeczeństw do popierania wojen, brania w nich udziału i finansowania ich jest większa, niż w monarchii[2]
Warto do tych zarzutów pod kątem demokracji dodać także inne – związane z walka różnych grup społecznych między sobą o rzadkie dobra. Władza demokratyczna cechuje się tym, że członkowie obsadzający parlament wybierani są w wyborach powszechnych. Kandydaci (zwykle utożsamiający się z jakimiś ugrupowaniami politycznymi, partiami) są skłonni obiecywać wyborcom przeróżne korzyści, aby skłonić ludzi, aby wybrali właśnie ich, a nie konkurencję. Ludzie natomiast są skłonni głosować na tych kandydatów, którzy obiecają ich grupie społecznej wymierne korzyści – najczęściej ekonomiczne. Aby jednak politycy mogli rozdać pieniądze jednej grupie – musza najpierw zabrać jeszcze więcej pieniędzy innej grupie obywateli. O tym gorliwi zwolennicy demokracji oraz państwa opiekuńczego notorycznie zapominają wychwalając pod niebiosa „dobrotliwe państwo”. Ta redystrybucja dochodów sprzyja wywieraniu nacisku jednych obywateli na rząd, aby ograbił innych obywateli z ich pieniędzy i część z nich dał tym pierwszym, a resztę zachował dla siebie (trzeba utrzymać armie urzędników, parlamentarzystów, ministerstwa itd.). Doskonale ujmuje to w słowa Frank Chodorov: „To jest układ, w którym przymus jest stosowany w celu faworyzowania niektórych jednostek lub grup w zamian za przyzwolenie na sprawowanie władzy. Państwo sprzedaje przywilej, który jest niczym innym jak gospodarczą korzyścią otrzymaną kosztem innych”[3]. Politycy skwapliwie wykorzystują ten mechanizm, aby przypodobać się najliczniejszym grupom ludzi – najczęściej są to grupy o niższym statusie majątkowym lub za takie się postrzegające i postrzegane. Zupełnie inną sprawą jest, że otrzymawszy już mandat społeczny, politycy niezwykle rzadko wywiązują się ze swoich obietnic, zaś grupy, których interesy realizują w rzeczywistości są często diametralnie inne, niż te, którym składano obietnice podczas kampanii wyborczych. Są to najczęściej wąskie grupy nacisku związane z elitą finansistów i bogaci właściciele korporacji, którzy naciskając, przekupując lub jawnie finansując kampanie wyborcze starają się uzyskać korzystne dla siebie zmiany w prawie, ulgi podatkowe, cła ochronne na import towarów zagranicznej konkurencji. Wszystkie te „uprzejmości” wobec swoich klientów politycy realizują kosztem ogółu obywateli i konsumentów[4]. Dzieje się tak dlatego, że „Głównym motywem działania polityków jest chęć objęcia władzy w celu osiągnięcia związanych z nią korzyści. Zatem politycy formują programy w celu objęcia władzy, a nie dążą do władzy w celu wprowadzenia programów politycznych w życie.”[5]. Jak widać, polityka w państwie demokratycznym służy redystrybucji dochodów od grup o najmniejszym wpływie na władzę, do grup o wpływie największym. Zmienna koniunktura polityczna może sprawić, że dotychczas łagodnie traktowana grupa np. klasa średnia, zostanie obłożona nowymi, wyższymi podatkami, gdyż tego zażądają zarówno biedniejsi (kierując się zawiścią wobec „bogatych”), jak i niekiedy bogatsi (broniąc swojej elitarnej pozycji na szczycie drabiny dochodowej). Najczęściej jednak wszystkie grupy skłonne są żądać jak największego obciążenia podatkami dla najbogatszych (podatek progresywny, który będzie tematem rozważania w dalszej części tego tekstu). Jak widać, powierzenie wybieranym co kilka lat, nieodpowiedzialnym politykom, których preferencja czasowa w stosunku do wydatków budżetowych jest zawsze nieuchronnie wysoka, jest dość ryzykownym wyborem. Jakkolwiek monarcha czy tyran również nie gwarantuje nam rozważnej polityki redystrybucji (gdyż może ulec pokusie ostrej redystrybucji z naszej kieszeni do jego skarbca), to jednak istnieją pewne powody, dla których może on jednak preferować umiarkowane wydatki i – co za tym idzie – umiarkowane opodatkowanie. Rząd demokratyczny, jeśli raz otrzyma cząstkę władzy, np. do nakładania podatków, zawsze już będzie tą władzę poszerzał, zwiększając ucisk podatkowy. Znakomicie obrazuje to wzrost podatków w USA na początku XX wieku, wkrótce po wprowadzeniu podatku dochodowego. Gdy w 1913 najniższa stawka podatku wynosiła 1%, najwyższa zaś – dla najwięcej zarabiających – 7%. Zaledwie pięć lat później najmniej zarabiający musieli juz płacić 2%, zaś najbogatsi aż 77%![6] Daje to 9 i półkrotną podwyżkę podatku dochodowego w ciągu pięciu lat! Daje to, mam nadzieję, wystarczający obraz zachłanności rządu w sięganiu do kieszeni podatnika.
Co gorsza, demokratyczny rząd jest zdolny zakamuflować ten proces pod pozorem dbania o najbiedniejszych, realizację programów socjalnych czy infrastrukturalnych, albo – jak to ma miejsce ostatnio – „stymulujących” gospodarkę. Wystarczy choćby wspomnieć pomysły premiera Tuska, który w swoim expose wygłosił opinię, że państwo powinno zabrać pieniądze oszczędzane przez prywatne przedsiębiorstwa, aby nie leżały na lokatach i sie nie marnowały…
Jako libertarianin żywię głęboka niechęć do demokracji, nie tylko ze względu na jej nieograniczony głód pieniędzy. Demokracja jest formą rządów, która nie reprezentując nikogo konkretnego, rości sobie pretensje do reprezentowania wszystkich naraz. Sama idea, jakoby ogół społeczeństwa mógł mieć wspólne cele, a więc i jednomyślne zdanie na jakiś temat jest z gruntu pozbawiona sensu. Wynika to choćby z paradygmatu ludzkiego działania – działają pojedyncze jednostki, a nie społeczeństwa. Również jednostki zabiegają o realizacje swoich potrzeb i celów, a nie zbiorowości. Nawet, jeżeli czasem zdarza się, że większa część ludzi widzi korzyść w tym samym rozwiązaniu, nie uprawnia ich to do narzucania swojego rozwiązania pozostałym członkom społeczeństwa, które widzą korzyść w innym rozwiązaniu. Demokracja bezpośrednia wydaje się tylko odrobinę lepszym rozwiązaniem, gdyż co prawda pozwala każdemu oddać głos w ważnej kwestii publicznej, jednak nadal mamy do czynienia z decydowaniem większości o losach całości społeczeństwa. Z panującą obecnie „najgorszą formą rządu” nie wiele możemy chwilowo zrobić, nie jest też celem tego wywodu szukanie lepszego rozwiązania ustrojowego. Dlatego w dalszej części rozważał będę różne formy opodatkowania i postaram się znaleźć odpowiedź na pytanie, która z nich jest najbardziej sprawiedliwa.
Na wstępie pragnę zaznaczyć, że podatek jako taki uznaję za zło, za formę kradzieży. Jeżeli wyróżnić dwa podstawowe rodzaje osiągania dochodu: prace oraz rabunek, to opodatkowanie należy zaliczyć do tej drugiej grupy. Jeżeli któryś z czytelników sądzi inaczej, niech spróbuje przestać płacić podatek dochodowy, a sam przekona się, czy naprawdę jest on dobrowolna daniną na rzecz społeczeństwa. Nie przypadkiem IRS[7] dysponuje uzbrojonymi agentami wyposażonymi w kamizelki kuloodporne, śmigłowce i opancerzone wozy terenowe, zaś FBI ogłosiło niedawno, że osoby odmawiające płacenia podatków są niebezpiecznymi terrorystami[8]. Gdyby podatki pobierano dobrowolnie, nie potrzebowalibyśmy sankcji prawnych nakładanych na osoby unikające bądź odmawiające jawnie ich płacenia. W istocie, w Stanach Zjednoczonych liczna grupa przeciwników podatku dochodowego utrzymuje, że prawo amerykańskie nie zezwala opodatkowywać osób prywatnych i toczy batalię z IRS odnosząc liczne, tuszowane przez media sukcesy w sądach. Nie zmienia to faktu, że są oni prześladowani i często skazywani na mocy prawa wewnętrznego IRS[9]. Moja krytyczna opinia dotyczy wszystkich podatków – nie tylko dochodowego. Jakakolwiek ingerencje rządu w dobrowolne umowy na wolnym rynku zaburza relacje między uczestnikami wymiany narażając ich na ponoszenie dodatkowych kosztów, co zmniejsza stopę zysku z prowadzonej działalności – „Opodatkowanie – nade wszystko i przede wszystkim – jest i musi być rozumiane jako niszczenie własności i bogactwa”[10]. Koszty opodatkowania przenoszone są zawsze na najniższe ogniwo procesu wymiany – czyli na konsumenta. Producenci jednak także są przecież konsumentami, więc tracą wszyscy. Co gorsza, podatki nie tylko zmniejszają zysk z prowadzonej działalności zarobkowej – pracy czy handlu – ale także zniechęcają do niej: „Ponieważ te działania wymagają użycia ograniczonych zasobów – chociażby czasu i skorzystania ze swojego ciała – które mogłyby zostać użyte do konsumpcji lub wypoczynku, to koszt alternatywny tych działań rośnie. Krańcowa użyteczność zawłaszczenia, produkcji i wymiany staje się mniejsza, a krańcowa użyteczność konsumpcji lub wypoczynku staje się większa. Z tego powodu coraz częściej będą podejmowane działania drugiego rodzaju, a coraz rzadziej działania rodzaju pierwszego”[11]. Myślę, że niema potrzeby, abym zbyt dużo pisał tutaj także o krzywej Laffera, która pokazuje nam, jak wpływy z podatków zaczynają spadać po przekroczeniu pewnego poziomu opodatkowania, aż ostatecznie dalsze jego podwyższanie doprowadziłoby z pewnością do zaprzestania przez ludzi jakiejkolwiek oficjalnej, legalnej działalności dochodowej.
Trudno w ogóle zgodzić się, aby jakikolwiek niedobrowolny transfer dochodów od obywatela do państwa był pozytywny ze swej natury. Można jednak spróbować określić, czy i kiedy obywatele mogliby zgodzić się na dobrowolne opodatkowanie i jaki musiałoby ono mieć wymiar, aby było ono dla nich akceptowalne. Zwolennicy podatków powiedzą, że państwo nakłada je na obywateli, aby sfinansować ważną i powszechnie pożyteczną działalność rządowych agencji, z których korzyści czerpie całe społeczeństwo. Wymieniają wśród nich służbę zdrowia, szkolnictwo, opiekę socjalną, zabezpieczenia emerytalne, służby ratunkowe, policje, wojsko oraz budowę i utrzymanie dróg. Wówczas podatki są niejako „opłatą” za świadczenie rządowych „usług”. Takie podejście rodzi wiele problemów – po pierwsze problem monopolu rządowego, po drugie problem „gapowiczów”, oraz problem przymusowej wymiany. Jeśli chodzi o kwestię monopolu, musimy zastanowić się, czy jednak rząd jest jedynym, możliwym źródłem takich usług i nikt inny nie mógłby dostarczyć ich obywatelom na zasadach dobrowolnej wymiany? I czy jeśli mógłby, to czy rząd zrobi to lepiej, niż prywatne przedsiębiorstwa? Dlaczego mamy zmuszać obywatela, aby korzystał z usług monopolu rządowego i nie mógł wybrać sobie takiego dostawcy usług zdrowotnych, emerytalnych czy edukacyjnych, jaki jego zdaniem zapewnia mu je na najlepszym poziomie przy satysfakcjonującej cenie? Co z osobami, które nie są zainteresowane korzystaniem z niektórych „usług” państwa – np. bezdzietnymi, którzy nie posyłają dzieci do szkół, albo bogaczami, którzy mają prywatne ubezpieczenie zdrowotne w renomowanej, zagranicznej klinice. Jakim prawem zmuszamy tych pierwszych do płacenia za usługi państwowego szkolnictwa, a drugim za usługi państwowej służby zdrowia, skoro z nich nie korzystają i nie chcą korzystać? Jeśli ktoś ucieknie sie do argumentacji podobnej do tej użytej niedawno przez urzędników Urzędu Skarbowego, zgodnie z którą sama możliwość odniesienia korzyści jest dochodem, który należy opodatkować[12], to ewidentnie jest osobą niespełna rozumu. Jest także ewidentna niesprawiedliwością to, że osoby nie płacące podatków, mogą za darmo korzystać z usług państwa, za które płacą inni obywatele. Aby istnienie opodatkowania było zasadne, należałoby dowieść, że istnieją takie usługi i dobra, których ludzie nie są w stanie zapewnić sobie sami, bez pomocy państwa i oddawaniu mu na ten cel części swych dochodów. Większość usług świadczonych przez rządy może z powodzeniem być prowadzona przez prywatne podmioty. Należą do nich: szkolnictwo, opieka medyczna, pomoc społeczna, system emerytalny. Co więcej, amerykańskie przykłady pokazują, że w dowolnej dziedzinie, gdzie rząd konkuruje z prywatnymi przedsiębiorstwami, rządowe usługi są droższe – nawet o około 50% (przy czym nie są wcale lepsze)[13]. Prywatyzacja sądownictwa i instytucji zapewniających ład społeczny może nastręczać pewnych trudności i wiązać się z różnymi zagrożeniami, lecz być może też jest możliwa do zrealizowania. Temat ten jest zbyt szeroki, aby omawiać go w tym artykule. Jedynie obrona zewnętrzna przed agresją obcych narodów wymaga z pewnością nadzoru państwa i utrzymania jej z obowiązkowych podatków. Współcześnie rządowej armii nie może zastąpić pospolite ruszenie – obywatel może sam wyposażyć sie w karabin i kamizelkę kuloodporną, lecz nie w czołg albo samolot bojowy. Poza tym trudno zagwarantować, że mobilizacja do obrony poderwie wystarczającą liczbę ludzi chcących bronić kraju. Wyszkolenie i zdolność bojowa takiej „obywatelskiej” armii byłaby też wysoce wątpliwa – łagodnie mówiąc. Powstanie prywatnych armii oferujących swoje usługi na rynku obronności wydaje się oczywiste – firmy takie istnieją już obecnie, świadcząc np. usługi dla rządu USA. Trudno wyobrazić sobie jednak, aby uzależniać to, czy odeprzemy atak najeźdźców od ochoty obywateli na opłacenie usług żołnierzy, którzy mieliby bronić granic kraju. Co, gdyby cześć obywateli wolała wynająć usługi armii X, a druga usługi armii Y? Mielibyśmy dwie, równolegle działające armie do obrony kraju? Prawdopodobnie obronność i być może policja są zatem jedynymi usługami, które powinny pozostać pod kontrolą państwa. Zrezygnowanie z formowania państwowych armii i korzystanie z usług prywatnych firm mogłoby pomóc obniżyć koszty, a zatem też podatki. Brak przyzwolenia społecznego dla takiego rozwiązania mógłby jednak okazać się barierą nie do pokonania. Dyplomacja, oraz pewien minimalny wymiar administracji państwowej także wymaga sfinansowania z podatków.
Wydaje się, że nieuzasadnione jest przekazanie tak licznych usług pod zarząd państwa, jak ma to miejsce dzisiaj. Zatem w pełni uzasadnione są w zasadzie tylko te podatki, które państwo pobiera na rzecz utrzymania armii, minimalnego aparatu administracyjnego, oraz być może sądownictwa, więziennictwa[14] i policji. Stanowi to zdumiewająco niewielki wycinek tych wszystkich działań, którymi obecnie zajmuje się rząd i na które płacimy podatki.
Nawet doszedłszy d konkluzji, że większość obecnych funkcji państwa należałoby oddać prywatnym firmom działającym swobodnie na wolnym rynku, a podatki pobierane dotychczas na ich świadczenie przez państwo znieść, należy rozważyć, jaka forma opodatkowania jest najsprawiedliwsza, jaka najkorzystniejsza dla obywateli i czy te dwie kategorie dają się połączyć, czy też są ze sobą sprzeczne.
Na pierwszy ogień chcę wziąć podatek progresywny – sposób, w jaki ludzie okazują swoją zawiść tym, którzy zarabiają więcej od nich. Każda ekipa rządząca o choć trochę lewicowych przekonaniach politycznych jest skłonna podwyższać podatki dla najbogatszych w myśl powszechnie wyznawanej moralności socjalistycznej, zgodnie z którą równość jest ważniejsza od sprawiedliwości. Równość właściwie jest jedyną, znaną socjalistom formą sprawiedliwości, jest jej synonimem. Dlatego socjaliści nie zgadzają się na istnienie nierówności w dochodach i dążą do ich wyrównywania. Jak to się kończy w skrajnym przypadku, pokazała nam historia ZSRR – równać można tylko w dół, zatem należy odebrać bogatym, aby nie mieli więcej od ubogich. Powszechna pułapką socjalistów jest wiara, że strata poniesiona przez bogatego na redystrybucji jego dochodu jest mniejsza, niż korzyść ponoszona przez biednego, który na tej redystrybucji zyskuje. Po pierwsze, nie wolno nam oceniać „obiektywnych” strat i korzyści, gdyż każda osoba inaczej ocenia swoje korzyści i straty i nie istnieje coś takiego jak „obiektywna” korzyść czy strata, tak, jak nie istnieje „obiektywny” koszt[15]. Zwolennicy podatku progresywnego zdaja się też ignorować fakt, że odbierając bogatym duża cześć ich dochodu, zmniejszają środki, jakie mogliby oni zaoszczędzić i następnie zainwestować – tworząc miejsca pracy dla bezrobotnych oraz wytwarzając nowe dobra i usługi, co przyczyniłoby się do wzrostu bogactwa ogółu społeczeństwa i tym samym dalszego wzrostu inwestycji i produkcji. Tymczasem środki zabrane bogatym, częściowo trafiają do biedniejszych, którzy jednak na ogół przeznaczają je na bieżącą konsumpcję (często są to zbyt małe środki, aby móc przeznaczyć je na inwestycje, nawet po zsumowaniu z juz posiadanymi wcześniej środkami) i tym samym znacznie mniejszym stopniu przyczyniają się do budowy bogactwa społeczeństwa. Prawie połowa środków zabranych bogatym jest natomiast marnowane. Jak juz wykazałem, nie da się tez wybronić pomysłu, jakoby państwo miało lepiej rozdysponować i wykorzystać pieniądze zabrane bogatym, niż zrobiliby to oni sami.
Abstrahując od ekonomicznej szkodliwości progresywnego podatku dochodowego – który notabene najbogatsi potrafią ominąć inwestując w nieruchomości i inne dobra nie podlegające temu rodzajowi podatku – należy potępić podatek progresywny z powodów etycznych. Jeżeli bowiem cenimy takie wartości, jak pracowitość, zaradność, gospodarność, inteligencja, przedsiębiorczość, to powinniśmy raczej nagradzać ludzi wykazujących takie cechy, a nie karać. Tymczasem zabieranie im większej części ich dochodu, niż ludziom mniej zaradnym, mniej przedsiębiorczym i mniej pracowitym jest ewidentnie karą za zaradność, przedsiębiorczość i pracowitość. Wydaje się więc, że zwolennicy podatku progresywnego albo swojego poparcia dla niego nie przemyśleli, albo nie uważają wymienionych cech za cnoty, albo też są zwyczajnie cyniczni i w zawiści do ludzi bogatszych odmawiają im prawa do czerpania korzyści z ich zaradności, gospodarności czy pracowitości. Czy cynizm i zawiść są powodem, dla którego mielibyśmy stosować podatek progresywny? Z pewnością nie.
Podatek liniowy wydaje się znacznie sprawiedliwszy. Wspólna stawka podatkowa dla wszystkich obciąża każdego obywatela w takim samym zakresie – względem jego dochodu. Każdy płaci na przykład 10% podatek liniowy, niezależnie, czy jego dochód roczny wynosi 20.000 zł, czy 2.000.000 zł. System ten nie zniechęca do intensywniejszej pracy, jak to było w przypadku podatku progresywnego – niezależnie, czy pracuję gorzej czy lepiej, oddaję taka samą – proporcjonalnie – część mojego dochodu. System ten ma jednak też i wady. Po pierwsze, osoby zarabiające najwięcej, mogą stanowić dla polityków uprzywilejowaną grupę interesu – jako że ich podatki stanowić mogą znaczny procent wpływów do budżetu. Ponadto zaś, nie każdy jest gotów zgodzić się, że procentowa proporcjonalność podatku względem wysokości dochodu jest równoznaczna ze „sprawiedliwością”. Muszę podziękować Wojtkowi Wiśniewskiemu, który swoim uporem przy obronie kwotowego podatku, stałego dla wszystkich, niezależnie od poziomu dochodów (rozdaj dawnego podatku pogłównego) zwrócił moją uwagę na niejednoznaczność pojęcia „sprawiedliwości” w kontekście podatków. Można bowiem rozumieć „sprawiedliwy” podatek, jako takie, który każdego obciąża tak samo, pomniejszając jego dochód o taką samą część procentową. Tak jest w przypadku podatku liniowego. Można jednak uznać, że sprawiedliwym będzie taki podatek, który obciąża każdego tak samo – pomniejszając jego dochód o dokładnie taka sama kwotę, niezależnie od wysokości dochodu. Wówczas przy stawce podatkowej równej dla wszystkich, powiedzmy 150 zł na miesiąc, byłaby ona takla sama zarówno dla zarabiającego 20.000 zł rocznie jak i dla zarabiających 2.000.000 zł na rok.
Podatek pogłówny tego typu ma pewne zalety, spośród których istotną jest fakt, że każdy obywatel – niezależnie od uzyskiwanego dochodu – wpłaca tyle samo do budżetu państwa, a więc bogaty nie staje się głównym źródłem wpływów – przynajmniej, jeśli brać pod uwagę tylko podatek dochodowy[16]. Ponadto w ogóle nie zniechęca ludzi do lepszej pracy – gdyż za lepszą pracę są tylko nagradzani większym dochodem, natomiast wysokość podatku nie wzrasta, zaś proporcjonalnie do wysokości dochodu – nawet maleje! Mamy więc do czynienia z autentycznym nagradzaniem za bogacenie się. Osoby zaradne, przedsiębiorcze i pracowite mają jeszcze większą motywację do coraz lepszej pracy[17]. Z drugiej jednak strony, budzi etyczny sprzeciw sytuacja, kiedy osoba uboga, zarabiająca jedynie 1.500 złotych miesięcznie, ma płacić 150 zł podatku dochodowego (10% jej dochodu), zaś bogatszy obywatel, zarabiający np. 15.000 zł miesięcznie, odprowadzałby tylko 1% swego dochodu fiskusowi. O ile bowiem nie ma żadnego uzasadnienia dla tego, aby bogatszy oddawał większą, procentową część swego dochodu, o tyle nie ma też żadnego uzasadnienia, aby biedniejszy miał tracić więcej.
Być może jednak jest to problem postawiony na głowie? Nikt przecież nie zakazuje biedniejszemu poczynić starań do zwiększenia swego zarobku i tym samym – zmniejszenia procentowego ubytku w dochodzie z tytułu podatków. Mechanizm ten nie tylko nie zniechęca do bogacenia się, ale wręcz zniechęca do pozostawania biednym.
To, który rodzaj podatku wydaje nam się sprawiedliwszy, zależy od tego, czy za sprawiedliwość postrzegamy „równość” czy raczej „proporcjonalność”. Jeśli pożądamy bezwzględnie równego obciążenia podatkowego dla wszystkich – wówczas idea kwotowego podatku pogłównego będzie dla nas atrakcyjniejsza, niż podatek liniowy. W przeciwnym razie, uznając, że sprawiedliwiej jest każdemu potrącać ten sam procent dochodu, musimy wybrać podatek liniowy.
Z punktu widzenia libertariańskiego ideału społeczeństwa, im mniej pieniędzy zabiera nam rząd, tym lepiej – mniej jest bowiem przez rząd marnotrawione na administrację, tym więcej natomiast pieniędzy pozostaje w kieszeni prywatnych przedsiębiorców i może zostać przeznaczone na realna konsumpcję, zaoszczędzone lub zainwestowane. Oczywiście kierując się tylko tym kryterium, idealne opodatkowanie byłoby zerowym opodatkowaniem, inaczej brakiem podatku w ogóle. Wtedy należały zlikwidować rząd, gdyż nie istniałyby zasoby pozwalające go sfinansować. Ustaliliśmy jednak, że z pewnych względów państwo ma nam do zaoferowania kilka świadczeń, które są warte zachowania i nawet zapłacenia na nie podatku. Jaki jest jednak naprawdę optymalny poziom opodatkowania? Ponieważ każdy z nas najlepiej wie, jak chce wydawać własne pieniądze, powinniśmy pozostawić w kieszeni obywatela możliwie jak największą część jego dochodu. Niech ludzie sami wybiorą na wolnym rynku takie usługi i towary, jakie wolą, natomiast wartość podatku, jaki musimy od nich zebrać zależy od tego, jak najtaniej państwo potrafi zapewnić obywatelom te świadczenia, które pozostaną pod jego nadzorem. Rząd powinien ustalić koszty usług – np. więziennych, po najniższych, istniejących na wolnym rynku i nigdy nie powinien móc ich zawyżać. Oszacowanie kosztów sadownictwa, policji i wojska również nie powinno nastręczać trudności, gdyż istnieją prywatne armie, prywatne firmy ochroniarskie oraz prywatne sady arbitrażowe. Ich koszty są określone przez rynek, zatem ekonomicznie racjonalne i niższe, niż koszty analogicznych instytucji państwowych. Jedyną trudność może nastręczać oszacowanie nakładów potrzebnych na działanie administracji rządowej oraz dyplomacji – jedynym pewnikiem jest tutaj to, że obecnie pożerają one zdecydowanie zbyt dużo środków z podatków i powinny być zdecydowanie zredukowane. Być może pewnym wzorcem powinny być działy administracyjne w prywatnych formach, których koszty są wkalkulowane w działalność przedsiębiorstw i są na pewno skuteczniej minimalizowane niż koszty administracji państwowej. Zsumowawszy te wszystkie, konieczne wydatki, możemy dowiedzieć się, jakie środki finansowe są niezbędne, abyśmy mogli zapewnić sobie minimalny rząd wypełniający niezbędne zadania.
Oczywiście w kalkulacji tej nie brałem pod uwagę podatku obrotowego, akcyzy, ceł, ani inflacji, która również jest forma opodatkowania społeczeństwa. Niewykluczone, że znacząca redukcja wielkości i zadań rządu umożliwiłaby nam w ogóle likwidację podatku dochodowego jako takiego a nawet redukcję pozostałych podatków. Rozważania takie wychodzą już jednak daleko poza zakres tego artykułu i wymagałyby dokładnej analizy wydatków i dochodów budżetowych. Na zakończenie przyznam, że jakkolwiek podniecająco brzmi koncepcja likwidacji podatku dochodowego, a może i innych form grabieży dokonywanej przez państwo na ludziach, to niestety żyjemy w realiach, które nie pozwalają patrzeć optymistycznie na perspektywę polityki fiskalnej rządu. Jak pisze Ludwig von Mises „Nie ma się co się oszukiwać. Nasza obecna polityka podatkowa dąży do całkowitego wyrównania bogactwa i dochodów, a więc do socjalizmu”[18].
[2] H.H. Hoppe, Demokracja – Bóg, który zawiódł. Ekonomia i polityka demokracji, monarchii i ładu naturalnego, Wersja online, wybór fragmentów. Źródło: www.mises.pl.
[3] Frank Chodorov, Dlaczego i w jaki sposób państwo niszczy społeczeństwo?, Źródło: www.mises.pl
[4] Murray N. Rothbard, Neomerkantylizm, Źródło: www.mises.org
[5] Michalak T. Ekonomiczna teoria demokracji Anthony’ego Downsa w: Wilkin J. (red.) Teoria wyboru publicznego, Warszawa 2005, str. 85.
[10] H.H.Hoppe, Ekonomia opodatkowania, źródło: www.mises.pl
[12]http://podatki.gazetaprawna.pl/artykuly/593625,imprezy_integracyjne_fiskus_chce_spisywania_co_zjemy_i_ile_wypijemy.html
[13] Robert P. Murphy, Koszt państwa, źródło: www.mises.pl
[14] Prywatyzacja więziennictwa wiąże się z zagrożeniem jakim jest lobbowanie korporacji zarządzających więzieniami, za zaostrzaniem prawa w celu zwiększania liczby osób skazanych przez sądy i tym samym – zwiększanie „popytu” na usługi tych korporacji. W tym przypadku niewskazane jest nie tylko wyjęcie więziennictwa spod kontroli państwa, ale nawet korzystanie przez państwo z usług prywatnych więzień.
[15]Murray N. Rothbard, Neomerkantylizm, Źródło: www.mises.org.
[16] Bogaci odprowadzają większe sumy do budżetu państwa z tytułu podatku obrotowego VAT gdyż, siłą rzeczy, dokonują zakupów na większe sumy, kupując przykładowo drogie limuzyny zamiast dwudrzwiowych autek miejskich. Choćby z tego względu interes bogatych będzie dalej ważniejszy dla polityków, niż interesy biednych. Oczywiście nadal problemem pozostaje też korupcja, która jest w zasięgu bogatych. Ten problem jest jednak poza zakresem moich rozważań.
[17] Popularny zarzut wysuwany wobec bogatych brzmi: ich bogactwo nie jest zasłużone. Cóż, być może niektórzy z najbogatszych ludzi wzbogacili sie w sposób nieuczciwy, kosztem podatników, korzystając na przykład z pomocy rządu czy banku centralnego, jednak nie jest to tematem tej pracy. Nie można też zakładać, że większość bogatych wzbogaciła się nieuczciwie, ani też powiedzieć, aby karanie wszystkich bogaczy za to, że cześć z nich wzbogaciła się nieuczciwie, było moralnie akceptowalne.
[18] Ludwig von Mises, Nierówność bogactwa i dochodów, źródło: www.mises.pl
Pingback: Artykuł o podatkach | rafaltrabski
Znalazłem na razie tylko jedna nieścisłość:
„Co z osobami, które nie są zainteresowane korzystaniem z niektórych „usług” państwa – np. bezdzietnymi, którzy nie posyłają dzieci do szkół (…) Jakim prawem zmuszamy tych pierwszych do płacenia za usługi państwowego szkolnictwa (…)”
takim prawem, że osoba bezdzietna przecież sama mogła chodzić do państwowej szkoły, zatem skorzystała z jej usług. Owszem możemy powiedzieć że zapłacili jej rodzice jest to prawda ale to nie tylko oni odnieśli z tej państwowej edukacji korzyść, ale przede wszystkim on nasz bezdzietny, ale wykształcony obywatel. Właściwie to płacimy nie za szkoły dla naszych dzieci ale spłacamy koszt naszej własnej edukacji!
Ja tu nie widzę żadnej „nieścisłości” – moja logika jest prosta: płace tylko za to, z czego korzystam. Piszesz, że bezdzietny sam mógł chodzić do szkoły. I sam dajesz odpowiedź że przecież rodzice za niego zapłacili! Dlaczego niby on miałby teraz DRUGI RAZ PŁACIĆ ZA TO SAMO? Gdyby umowy ze szkołami tak prywatnymi jak i państwowymi) były takie: „rodzice opłaca połowę nauki, zaś absolwent jest zobowiązany spłacić drugą połowę” – wtedy mógłbyś oczekiwać
, że nasz bezdzietny tez poniesie teraz koszt swojej edukacji. Ale po pierwsze: taka umowa jest niedobrowolna – skoro zawierają ja rodzice, to oni powinni za to zapłacić, a nie nie mające wyboru dziecko. Co z tego, że korzysta w dorosłości z wykształcenia, jakie dzięki temu uzyskało? Inwestycja w jego wykształcenie powinna być inwestycja jego rodziców w zabezpieczenie własnej starości – lepiej wykształcone dziecko może zarabiać lepiej i ich utrzymać na starość. Dziecko i tak spłaci im ten „dług” – a jeśli nie, to jest ryzyko inwestycyjne – powinni je ponosić tak, jak przy każdej innej inwestycji w fundusz emerytalny, gdzie mogą przecież stracić część lub cały kapitał… Nie ma żadnego powodu natomiast, aby obywatel spłacał swoja edukację państwu – chyba, że skorzysta z państwowej pożyczki na studia przykładowo. No i nie wolno Ci oczekiwać, że za jedną usługę (wykształcenie dziecka) będzie płacone dwa razy! Twoje zarzuty są bezsensowne!
Co do finansowania więziennictwa, rozwiązanie jest proste: Znieść karę więzienia za większość przestępstw i zastąpić je karami fizycznymi lub finansowymi. Zaś zamykać w więzieniach jedynie tych, którzy na wolności stanowią zagrożenie, ew. oczekują na wynik rozprawy lub wyrok. Tych zaś zamiast utrzymywać z pieniędzy podatników, pędzić do roboty, żeby sami utrzymywali swój pobyt w więzieniu i pilnujących ich strażników. Odpada dodatkowo problem demoralizacji człowieka spowodowanej długoletnią odsiadką.
Zgadzam się z Twoimi propozycjami. Myślę, że przewaga grzywien w sądownictwie powinna być absolutna – priorytetem powinno być zadośćuczynienie poszkodowanemu, a nie ukaranie sprawcy. Najważniejsze musi być wyrównanie w całości lub chociaż w części szkód ofiary, a dopiero potem pognębienie sprawcy w celu zniechęcenia do recydywy i odstraszenia innych potencjalnych złoczyńców. W sumie potężna grzywna może być dotkliwsza niż kara pozbawienia wolności. Idea pracy na własne utrzymanie więźnia jest dobra, ja bym dodał że biedny złoczyńcy niezdolni do wypłaty odszkodowania ofierze swoich przestępstw mogliby je odpracowywać a wypracowany przez nich dochód byłby konfiskowany na poczet zadośćuczynienia. W średniowiecznej Skandynawii prawo było jeszcze surowsze, bo do wypłaty odszkodowań zobowiązywało także krewnych przestępcy, jeśli on sam nie był zdolny tego zrobić, ale to akurat jest niedopuszczalne, bo narusza prawa własności osób trzecich.
Ja wole podatek od marzec…od lat gram w Totolotka.