Lata temu Murray Newton Rothbard krytykował pomysł wprowadzenia ujemnego podatku dochodowego (czyli zasiłku wypłacanego każdemu, kto zarabiałby poniżej pewnej granicy) pisząc:
„Jest tu jednak pewien szkopuł, polegający na założeniu, że wszyscy – zarówno korzystający z nowych zasiłków, jak i finansujący je – będą pracowali tak samo jak w starym systemie. (…) Załóżmy, że za „granicę ubóstwa” uzna się poziom 4000 dolarów dochodu rocznie. Każdy, kto zarabia mniej, otrzymuje od Wujka Sama wyrównanie, przyznawane automatycznie na podstawie zeznania podatkowego. Osoby wykazujące dochód zerowy otrzymałyby od rządu 4000 dolarów; ci, którzy zarobili 3000 dolarów, dostaliby 1000 dolarów itd. Oczywiste jest, że nikt, kto by zarabiał poniżej 4000 dolarów, nie miałby żadnego powodu, żeby w ogóle pracować. Załóżmy, że za „granicę ubóstwa” uzna się poziom 4000 dolarów dochodu rocznie. Każdy, kto zarabia mniej, otrzymuje od Wujka Sama wyrównanie, przyznawane automatycznie na podstawie zeznania podatkowego. Osoby wykazujące dochód zerowy otrzymałyby od rządu 4000 dolarów; ci, którzy zarobili 3000 dolarów, dostaliby 1000 dolarów itd. Oczywiste jest, że nikt, kto by zarabiał poniżej 4000 dolarów, nie miałby żadnego powodu, żeby w ogóle pracować.”[1]
Rothbard wyjasnia, że w krótkim czasie system, w którym najbiedniejsi otrzymują od państwa wyrównanie dochodów do poziomu ustalonego jako minimalny, musi upaść. Upadnie ze względu na zniszczenie bodźców skłaniających ludzi do produktywnej pracy.
Wydawałoby się zatem, że tak radykalne i głupie pomysły odejdą w zapomnienie – utopia, w której ludzie nie muszą pracować a dobroduszny, wszechmocny rządu w magiczny sposób produkuje im bogactwo powinna na zawsze pozostać w sferze dziecięcych marzeń. A jednak okazuje się, że jest inaczej – ponownie proponuje się wprowadzenie podobnego planu, jeszcze bardziej nawet szalonego, niż negatywny podatek dochodowy: Szwajcarzy będą publicznie dyskutować o wprowadzeniu bezwarunkowego dochodu podstawowego.
Inicjatywa ta proponuje, aby każdy obywatel Szwajcarii, niezależnie od wysokości dochodów otrzymał identyczna kwotę dochodu podstawowego od państwa. Ma to rzekomo zapewnić wszystkim mieszkańcom godne życie. Włosy się jeża na karku!
Ludzie występujący z tą koncepcją sądzą chyba, że bogactwo bierze się z księżyca, nie słyszeli, że pochodzi z pracy i produkcji i najwyraźniej nie pojmują, że nie ma darmowych obiadów. Aby każdy Szwajcar mógł się najeść za państwowy zasiłek dochód podstawowy, państwo musi najpierw zdobyć środki na wypłacenie mu tego dochodu. Skąd je weźmie? To oczywiście uciekło uwadze dobrodusznych zwolenników tej egalitarnej propozycji – tym będzie martwić się rząd później. A na razie uchwalmy, że każdemu należy się jego 2500 franków, aby wszyscy mogli poczuć się godnie!
Zupełnie nie mam pojęcia co godnego i ludzkiego jest w przyjmowaniu jałmużny od rządu, zwłaszcza, że rząd nie daje tej jałmużny z własnej kieszeni, lecz z podatków zdartych z innych obywateli. Ewentualnie zaciąga w tym celu długi, które i tak na dłuższą metę zostaną spłacone z przyszłych podatków – być może tych płaconych przez dzieci i wnuki obecnych beneficjentów „dochodu podstawowego”. Ale któż by się przejmował, po nas choćby powódź!
Jakkolwiek wszystkie argumenty krytyczne jakie Rothbard wystosował wobec pomysłu negatywnego podatku dochodowego można z powodzeniem zastosować także do tej idei, to nie wszystko. Szwajcarski pomysł jest dużo, dużo gorszy. Już zwykłe „wyrównywanie” dochodu najbiedniejszych musiałoby doprowadzić budżet państwa i krajową gospodarkę do kompletnej ruiny a skutek postępującego przechodzenia na bezrobocie kolejnych grup pracujących, a tymczasem wypłacanie wszystkim obywatelom obowiązkowego zasiłku zabiłoby gospodarkę Szwajcarii zapewne już w drugim roku podatkowym. Zwykłe systemy redystrybucji państwowej opierają się bowiem na prostej zasadzie: beneficjentów państwowych transferów jest bardzo mało, a płatników bardzo dużo. Tylko taka proporcja pozwala przez dłuższy czas zapewnić płynność systemu redystrybucji i ocalić go przed katastrofą. Nawet ten system jednak zaczyna drżeć w posadach w obliczu obserwowanych w europie zmian demograficznych – mówi się otwarcie o tym, że obecne systemy państwowych emerytur muszą wkrótce upaść. Tymczasem Szwajcarzy chcą aby ilość beneficjentów systemu redystrybucji była równa lub większa, niż ilość płatników.
W sytuacji, gdy wszyscy otrzymają po równo powiedzmy te 2.500 franków, ktoś musi zapłacić na to podatek. Oczywiste jest, że Ci, którzy nie zarabiali dotąd nic, nie mogą tego podatku zapłacić, bo nie mają z czego. Zatem zapłacą na ten cel najbogatsi – otrzymają 2.500 franków, ale jednocześnie w podatku oddadzą np. 10.000 franków – z ich daniny rząd rozda państwowe wynagrodzenie biedniejszym. Pytanie, czy wystarczy tych bogatych, którzy mogą zapłacić bardzo wysoki podatek, oraz czy bogaci nie wyniosą się wówczas po prostu za granicę – co jest bardzo prawdopodobne. Po zapowiedzi podwyższenia podatku dla najbogatszych Francuzów, najbogatszy Francuz postanowił zostać najbogatszym Belgiem. Nowych, majętnych obywateli chętnie przyjmie każdy kraj.
W obawie przed tym, Szwajcarski rząd może wpaść na zdumiewająco głupi pomysł sfinansowania płacy podstawowej poprzez dodruk pieniądza. Opcja ta może wydawać się atrakcyjna ze względu na brak zagrożenia ucieczką podatników. Jej głupota tkwi w skutkach inflacji. Gdy ceny towarów wzrosną błyskawicznie, zniwelują kompletnie wpływ owego, państwowego zasiłku i okaże się, że dziwnym trafem, przez złośliwość rynku, najbiedniejsi nadal są zdumiewająco biedni i ich życie wcale nie stało się bardziej godne.
Oczywiście wpływy do budżetu prawdopodobnie spadną utrudniając pozyskanie środków na sfinansowanie tej szalonej inicjatywy. Spadną, , gdyż cześć obywateli porzuci pracę. Jeśli państwowa płaca gwarantowana wyniesie przykładowo te 2.500 franków na miesiąc, to większość zarabiających dotychczas 2.500 franków porzuci pracę, skoro nic nie robiąc może utrzymać się na tym samym poziomie. Być może porzucą pracę też niektórzy zarabiający 3.000 franków czy 3.500 franków, jeśli bardziej od dodatkowych kilkuset franków będą cenili sobie duża ilość czasu wolnego, jaką mogą w zamian otrzymać. Pomysł wprowadzenia rządowej płacy gwarantowanej po prostu nie uwzględnia tego, że ludzie pracujący na najniżej płatnych stanowiskach pracują z przymusu, a nie dla rozwoju osobistego – a ich czas wolny jest dla nich tylko niewiele mniej cenny od zysku z pracy. Gdy najmniej zarabiający porzucą pracę, rząd utraci wpływy z opodatkowania tej pracy. Trudno przewidzieć czy państwowa płaca gwarantowana będzie opodatkowana – jeśli tak, to będzie to przejaw etatystycznej głupoty. Podatek od dochodu otrzymywanego od państwa nie jest dochodem dla państwa.
Na pomyśle tym w efekcie skorzystają tylko bogatsi, którzy zarabiają znacznie więcej, niż 2.500 franków, którzy swojej pracy na pewno nie porzucą, a ich dochód dodatkowo wzrośnie bez ich wysiłku. W najgorszym razie dodatkowy dochód pozwoli im zignorować wzrost cen konsumpcyjnych, jaki nastąpi i ich poziom życia przynajmniej nie spadnie. Spadnie natomiast poziom życia najbiedniejszych, którzy za swoje 2.500 franków wcale nie kupią sobie życia na wyższym, niż dotąd, poziomie.
To nie wszystko. Cała koncepcja „uwolnienia ludzi od pracy za niską pensję” zakłada, że społeczeństwo nie potrzebuje takiej pracy – że praca zamiataczy ulic, zmywaczy w McDonalds, babci klozetowych, telemarketerów, roznosicieli ulotek czy ludzi-reklam nie jest potrzebna. Gdy z uwagi na wprowadzenie rządowej płacy gwarantowanej nikt nie będzie chciał pracować na najniżej płatnych stanowiskach za dotychczasowe stawki, pracodawcy będą musieli albo podnieść płace na tych stanowiskach, albo je zlikwidować.W obu przypadkach stracą przedsiębiorcy i całe społeczeństwo, które albo będzie musiało pogodzić się z drastycznym wzrostem cen, albo utraci dostęp do dóbr wytwarzanych przez te najgorzej opłacane zawody. Myślę, że nawet bogata Szwajcaria potrzebuje kogoś do zmywania w McDonalds, sprzątania powierzchni biurowych czy wywożenia śmieci.
Idei zagwarantowania każdemu obywatelowi minimalnej płacy, nawet, jeśli nie pracuje przyświeca koncepcja, zgodnie z którą w ten sposób ludzie zostaną nagle uwolnieni od „przymusu” pracy. Popierający ten pomysł ubolewają bardzo nad tym, że najbiedniejsi muszą pracować, aby móc się najeść i opłacić dach nad głową i że pracują głównie z tego powodu. Chcieliby natomiast, aby ludzie pracowali nie po to, aby żyć, lecz dla własnego rozwoju, satysfakcji i korzyści społecznych, jakie odnoszą w pracy. Obrazuje to ta grafika:
Brzmi pozornie wspaniale – niech ludzie pracują dla siebie, a nie dla chleba! Wystarczy jednak zastanowić się moment, aby odkryć błędy w powyższej grafice. Pierwszym z nich jest ukryte założenie, że ludzie chodzą do pracy także w celach towarzyskich. Właściwe jest raczej powiedzenie, że przebywając w pracy przez kilka-kilkanaście godzin na dobę, sa zmuszeni udzielać się towarzysko w przynajmniej minimalnym stopniu – kontakt z ludźmi, współpracownikami, klientami czy przełożonymi stanowi zwykły wymóg wielu stanowisk pracy. Kontakty towarzyskie tam zawierane są jednak jedynie pochodną pracy i gdyby ludzie nie musieli pracować, poszukiwaliby raczej przyjaciół i znajomych w innych miejscach, niż praca – np. w kawiarniach, klubach zainteresowań, stowarzyszeniach czy w internecie, wśród osób o podobnych zainteresowaniach i charakterach, a nie w miejscu pracy, gdzie spotyka się ludzi przypadkowych, nie mających zazwyczaj ze sobą nic, poza wspólna pracą, wspólnego. Tak więc środowisko pracy jest miejscem zaspokajania potrzeb towarzyskich jedynie z przymusu – ponieważ zabiera ludziom wiele cennego czasu, który normalnie spędziliby gdzie indziej.
Jeżeli chodzi o rozwój osobisty, to trzeba przyznać, że trudno raczej doszukiwać się takowego na stanowisku zamiatacza ulic czy kelnera w barze typu fast-food. Nie są to rozwijające zajęcia. A co z bardziej wymagającymi stanowiskami pracy? Menedżerami, księgowymi, marketingowcami itp? Ludzie „rozwijający się osobiście” w toku pracy zawodowej, rozwijają zdolności i kompetencje zawodowe niezbędne im w utrzymaniu się na stanowisku lub do uzyskania awansu. Nie odczuwając w ogóle presji aby pracować, ani awansować, nie muszą koniecznie odczuwać potrzeby rozwoju zawodowego – chyba, że ich zawód jest ich pasją. Jednak przecież wyszliśmy przecież z założenia, że praca jest „przymusem”. Jeśli zniknie przymus pracy, to kto powiedział, że ludzie wybiorą właśnie pracę jako miejsce i pole do rozwoju osobistego? A może wybiorą niezliczone formy aktywności sportowej, kolekcjonerskiej, twórczej lub społecznej? Co stanie się z zawodami, na które nie będzie chętnych, gdyż nie są lekkie i przyjemne – jak praca artysty – a mimo to potrzebne gospodarce i społeczeństwu, a przy tym nie rozwijają pracowników? Kto zechce „rozwijać się” i „uspołeczniać” w pracy jako pakowacz w fabryce, albo sekser kurcząt?
Przyjemność – najciekawszy punkt ze wszystkich! Czyż wynagrodzenie za pracę nie jest właśnie wypłacane za to, że pracownik oferuje swoją pracę pracodawcy, rezygnując ze swego czasu wolnego i tym samym zgadzając się na przykrość pracy? Ponadto, gdyby ludzie pracowali tylko i wyłącznie w zawodach, które są przyjemne, kto obsługiwałby awanturujących się klientów na infolinii, kto opróżniałby pojemniki na śmieci w miastach itp? Świat bez tych zawodów stałby się dość dysfunkcjonalny.
Jednak krytyka pod adresem tej grafiki jest jedynie pobocznym wątkiem – najważniejsze sa argumenty ekonomiczne przemawiające przeciwko uchwalaniu takich nonsensów jak gwarantowane, powszechne wynagrodzenie. Wydaje mi się, że ta szalona idea nie ma na szczęście szans na wprowadzenie w życie, a jeśli się mylę, to będzie oznaczać, że świat już całkiem stanął na głowie!
———————————————————
[1] – Murray N. Rothbard, O nowa wolność. Manifest libertariański, str. 102.
Pingback: Niech wszyscy będa na państwowym zasiłku! | ANTISTATE
Grafika się u mnie nie wyświetla.
Thx. Poprawiłem. Niestety pierwotne źródło obrazka umarło, dlatego u mnie tez z zniknął.